Artykuły

Popiół, a nad nim trawa zielona

Ona jest Żydówką od lat zamieszkałą w Paryżu. Z Polski wyjechała tuż po wojnie, zostawiając za sobą jedynie groby najbliższych. On jest dziennikarzem z małego miasteczka, tego samego, z którego i ona pochodzi. Do Madame Róży Karp - żyjącego świadka holocaustu - przyjechał po to, by przeprowadzić okolicznościowy wywiad. Po prostu: w miasteczku uznano, że nadszedł już czas, by w sielski krajobraz, pomiędzy falujące zboża, chabry i kąkole wprowadzić element nowy: monument upamiętniający żydowską martyrologię. By udowodnić - sobie i innym - że wiemy, pamiętamy...

Tak rozpoczynają się Chrabąszcze - sztuka Mariana Pankowskiego, autora od czterdziestu z górą lat mieszkającego na emigracji w Belgii. Z jego dość pokaźnego dorobku w kraju opublikowano stosunkowo niewiele. Przede wszystkim powieści: Pątnicy z Macierzyzny, Rudolf, Matuga idzie. Trzy dramaty wydrukował Dialog, ale żaden z nich - mimo reżyserskich przymiarek - nie doczekał się prapremiery. Jak dotąd, ze sceny znaliśmy jedynie Naszego Jula czerwonego (T. Kalambur we Wrocławiu, 1987). Teraz - niemal równolegle - dwa teatry: warszawska Stara Prochownia i wspomniany już Kalambur wystawiły Chrabąszcze. Twórczość Pankowskiego budzi sprzeczne opinie. Jedni uważają, że jest ona ciekawa i oryginalna, a jej kłopoty z przebiciem się na scenę spowodowane są bezkompromisowością autora, który z godną szacunku konsekwencją atakuje wiele narodowych mitów i stereotypów. Zdaniem drugich, w fakcie, iż utwory Pankowskiego nie znalazły uznania wśród ludzi teatru, nie ma przypadku. Narzekamy często na indolencję kierownictw artystycznych teatrów, na uleganie schematom, ale w tym akurat przypadku - twierdzą oponenci Pankowskiego - wiedzą, co robią.

Jak wygląda ten problem na tle dwóch najnowszych inscenizacji? Jedna z nich jest udana, druga, jak sądzę, mija się z intencjami autora. A więc remis, ze wskazaniem na Pankowskiego, bowiem zawinił tu przede wszystkim reżyser.

O czym mówią, najlapidarniej rzecz ujmując, Chrabąszcze? O złożoności historii, która nie chce się podporządkować narzucanym jej przez nas schematom. Dziennikarzowi z Polski wydaje się, że na paryskim bruku spotka osobę pogrążoną w tragicznych wspomnieniach, która z wypisanym na twarzy cierpieniem i ze łzami w oczach opowiadać będzie o swej okupacyjnej martyrologii. Taka Żydówka jest mu potrzebna. To chyba najwłaściwsze słowo. Potrzebna po to, by podbudować krzepiący narodowe samopoczucie obraz dobrych Polaków pomagających w czasie okupacji prześladowanym Żydom. Zmaterializowany w pamiątkowym obelisku, pozwoli zapomnieć o tym, że pomiędzy Polakami a Żydami różnie się przecież układało, że wojenna pomoc nie zawsze bywała bezinteresowna.

Życie, jak na złość, nie jest takie proste i jednoznaczne, tak czarno-białe, jakim chcielibyśmy je widzieć. Paryskie mieszkanie Madame Karp to, wbrew oczekiwaniom Dziennikarza, nie sanktuarium narodowej pamięci, lecz ekskluzywny, ekscentrycznie urządzony buduar. Jego lokatorka też raczej nie wygląda na osobę zaprzątniętą wspomnieniami. Nie odpowiada społecznemu zapotrzebowaniu, zgodnie z którym stereotyp Żyda przyrządzającego macę z krwi niemowląt zastąpić należy teraz wizerunkiem Żyda obnoszącego się ze swymi wojennymi cierpieniami. Róża Karp żyje przede wszystkim dniem dzisiejszym i umie korzystać z radości, jakie on niesie (co też zresztą może być jakąś formą zapomnienie).

Tak to widzi Pankowski, tak inscenizuje w Kalamburze Bogusław Litwiniec przy znakomitej pomocy dwójki wykonawców głównych ról: Elżbiety Lisowskiej-Kopeć i Edwarda Kalisza. Precyzyjnie prowadzony dialog pozwala dostrzec sceniczne walory tekstu Pankowskiego. Sarkazm Madame Karp, jej groteskowy polsko-francuski wolapik, będący zamierzoną, myślę, próbą emocjonalnego dystansu wobec opisywanych zdarzeń - zderza się tu z patriotyczną frazeologią Dziennikarza. Nie wszystkie pomysły inscenizacyjne Litwińca uważam za potrzebne, ale mimo to wrocławskie Chrabąszcze ogląda się z zainteresowaniem i w napięciu, często zresztą - tak jak chce Pankowski - przełamywanym śmiechem.

Na tym tle warszawski duet - Hanna Stankówna i Dariusz Buchowiecki - wypada niestety gorzej. Dialog się rwie, traci swą potoczystość i ostrość, aktorzy grają bez kontaktu - każdy sobie. Trudno uwierzyć, że to ta sama sztuka, choć Stankówna stara się sprawę ratować. Mimo braku godnego swego talentu partnera, mimo braku pomocy ze strony reżysera. On tu chyba zawinił najbardziej.

Tomasz Wolańczyk, autor pomieszczonego na sąsiedniej kolumnie szkicu o twórczości Mariana Pankowskiego, zawarł w swoim tekście wiele trafnych i mądrych spostrzeżeń. Tym bardziej więc zastanawia, iż jako reżyser Chrabąszczy w Starej Prochowni idzie w stronę przeciwną niż wynikałoby to z przedstawionej przez niego interpretacji. Jego inscenizacja przywołuje skojarzenia z, powiedzmy, Zdążyć przed Panem Bogiem Hanny Krall. To nieporozumienie. Pankowskiemu chodzi przecież nie tyle o pochylenie czoła nad martyrologią Żydów, ile o wiwisekcję sumień Polaków, skłonnych do prostych formułek i zbyt łatwych rozgrzeszeń. Niewielka zmiana akcentów, ale jakże istotna.

W jednej z wiwisekcji Chrabąszczy Róża Karp - próbując rozliczyć się z przeszłością - wspomina o popiele, na którym wyrosła zielona trawa. W słowach tych, wyrażających w sposób lapidarny okrutny paradoks historii jest klucz do sztuki Pankowskiego. Szkoda, że Wolańczyk-reżyser jakoś tego nie dostrzegł.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji