Don Juan ratuje kapitana Goetza
"DIABEŁ I PAN BÓG", ledwie po dziewięciu latach od napisania, okazuje się pozycją martwą, i trzeba niemałego wysiłku teatru, by umożliwić oglądanie bez cierpienia tego pensum, w którym Sartre wykłada swoją filozofię historii, dziś być może już przez niego samego uważaną za nieaktualną. Już zresztą w roku premiery (1951) utwór wydawał się papierowy, i niejakie życie sceniczne dawała mu tylko tradycja teatru francuskiego, do której ówczesny inscenizator (Jouvet) celowo nawiązał. Przeniesiona do kraju o odmiennej kulturze teatralnej, udialogowana rozprawa seminaryjna Sartre'a może utracić ostatni pozór życia, z tego względu warto może przypomnieć ów spektakl paryski, tytułem materiału do porównań.
Formuła literacka bowiem, którą posłużył się Sartre, nie jest nowa; polega ona na przeciwstawieniu bohatera otoczeniu, wobec którego znalazł się on w konflikcie (u Sartre'a) filozoficznym. Dla autora mody "egzystencjalistycznej", kluczem jego dramatu było zdanie, które kapitan Goetz skierowuje do księdza: "Jeśli Bóg istnieje, człowiek nie może istnieć; ponieważ zaś człowiek istnieje jest to dowód że Boga nie ma". Ksiądz ucieka z przeraźliwym krzykiem, na nas jednak śmiałość ta robi mniejsze wrażenie. Sartre umieścił wszakże akcją swej sztuki w czasie wojny 30-letniej, gdy zaczyna się nowoczesny ferment myślowy, i tym sposobem jego bohater jest jakby eksperymentatorem reprezentującym postawą dzisiejszego (tj. z ponurego roku 1951) egzystencjalisty, i przeprowadzającym rewizją "remanentów" myślowych jakie znajdują się w jego zasięgu. Wszystko co robi kapitan Goetz, obraca ślą przeciw niemu: gdy chce być dobry - czyni zło, gdy pragnie przeprowadzić rewolucją - zyskują na niej ci, których chciał zniszczyć. Człowiek jest bezradny: zostaje mu jedno - być sobą przeciw moralności, społeczeństwu, dogmatom ale nie liczyć na sukces, czerpać jedyną satysfakcję z siły swego trwania indywidualnego. Zwolennicy Sartre'a puścili na miasto anegdotką reklamową: bileter wpuszczający widzów powinien ostrzegać słowami Dantego: "Szatnia na prawo... i jeśli zdecydował ślą pan wejść, proszą porzucić wszelką nadzieję".
Okazuje się jednak, że czarny krytycyzm może podobnie zblednąć co spazmy romantyczne, i dziś kapitan Goetz wydaje nam się partaczem, nie filozoficznym desperatem. Odtwarza on raczej bezradność intelektualistów europejskich, niż kompromitacją cywilizacji w oczach "ostatniego który odważnie myśli"; ta kreacja egzystencjalistów okazuje się jeszcze raz, jak to często bywało w kulturze, eksplikacją samoobronną swoich autorów a nie tezą powszechną. "Pan Bóg i Diabeł", grany dzisiaj, winien eksponować raczej dezorientacją Goetza, nie jego bohaterską wyższość ponad historią; tak też, jak wynika z analizy Andrzeja Wirtha, nasz Holoubek potraktował tą rolą, przekształcając herosa w bliskiego krewnego dzisiejszych literackich ofiar dekompozycji dawnych wartości, spod renesansowego kostiumu wygląda biały kołnierzyk intelektualisty szarpiącego się z własną fantasmagorią bardziej niż z rzeczywistością.
W inscenizacji paryskiej jednak, Jouvet poszedł po linii, którą można by określić jako "Don-Juanowską", oczywiście nie w znaczeniu galanterii erotycznej, lecz pewnej tradycji teatralnej francuskiej, gdzie widzimy indywidualistę, stawiającego czoło potęgom zarówno materialnym jak moralnym swojej epoki. Od "Don Juana" Moliera i Mozarta, poprzez Juliana Sorela, do Gide'a i wreszcie do naszego cokolwiek suchego Sartre'a, jest to ciągłość typu, z czego na innym terenie, czytając "Pana Boga i Diabła", niezawsze zdajemy sobie sprawą. W kulturze niemieckiej, odpowiednikiem byłby tu może Faust i jego progenitura, który jednak ryzykuje metafizycznie, gdy jego sobowtórzy galiccy są prowokatorami wobec materiału żywego, codziennego i nawet praktycznego. Rolą kapitana Goetza grał Pierre Brasseur, który niejako wbrew charakterowi sztuki (co ją zresztą - paradoksalnie - ratowało!) zrezygnował z intelektualizmu, i poszedł po linii tradycji "donjuanowskiej", tj. krwistego aktywizmu, kompromitującego wszelakie blagi dokoła; w ten sposób sztucznie wymyślone kolejne sytuacje, w których kapitan Goetz konfrontuje się kolejno z religią, koniecznościami klasowymi, normami obyczajowymi itd., stały się cyklem dramatycznych rozpraw, przypominających podobne starcia Don Juana z donną Elwirą, Donną - Anną, Leporellem, wreszcie ze statuą Komandora. W ten sposób, drogą paradoksu, sztuka której intencją było zdezawuować ostatnie jakoby resztki cywilizacji, nabrała niejakiej siły wsparta teatralnym szablonem, starym, lecz wciąż żywotnym.