O Andrzeju Stopce - inaczej
Stopka byt szczęśliwy, kiedy praca szczególnie mu się udała - nigdy nie był z niej dumny.
"Duszku, dlaczego zatrzymałeś się i nie wchodzimy do pracowni?" Przed nami, o metr odległości, stał przy stole krawieckim prof. Karol Frycz. Dwóch świetnych krawców Teatru im. Słowackiego, w postawie pełnej szacunku, słuchało jego dyspozycji. Ale Stopka, który zatrzymał się w progu, stał pochylony jeszcze niżej. A kiedy Frycz skończył swoje uwagi, Duszek powiedział szeptem: "Chińczycy mają rację - należy się sto bambusów w pięty temu, kto ośmiela się stanąć na cieniu swego profesora".
Zdumiewający był szacunek, jakim ten utalentowany, wzięty i wówczas już uznawany scenograf darzył swoich profesorów. I jakże rzadko spotykana była jego pokora wobec sztuki. Myślę, że było to chyba oznaką jego wielkości.
Pracowaliśmy wtedy nad pierwszą wspólnie robioną sztuką - "Mirandoliną" Goldoniego. Znaliśmy się prywatnie - o ile do tego okresu przeżywanego gromadnie i gorąco tuż po wojnie można w ogóle zastosować to określenie - już od roku 1945, od czasu otwarcia pierwszego po wojnie Studia Teatralnego przy Starym Teatrze w Krakowie. Na scenie zawodowej spotkaliśmy się w czasie prób "Wariatki z Chaillot" Giraudoux z niezapomnianą Marią Dulębą w roli tytułowej. Andrzej jako scenograf, ja - jako Wariatka z Placu Zgody, Pamiętam jego niezmierną pracowitość i codzienną (tak, tak, od początku prób) obecność w teatrze z zawsze towarzyszącą mu żoną, przyjacielem, doradcą tłumaczem, Wiculą, czyli Wincentyną z Wodzinowskich Stopkową. Tłumaczem? Brzmi to co najmniej zdumiewająco. A jednak... Stopka w rozmowach na pasjonujący go temat - a mowa tu o największej pasji jego życia - dawał się ponosić swojej fantazji. Zagłębiał się w szereg dygresji, potem już dygresji dygresji, wysnuwając z błahych często przesłanek olśniewające wnioski. Rozumował szybko i rzadko kto ze słuchających go i zainteresowanych rozmówców nadążał za jego błyskotliwą wyobraźnią. I wtedy wkraczał... tłumacz. Znająca go, jak nikt inny, Wicula mówiła: "Mąż chciał powiedzieć, że..." i wyjaśniała oraz precyzowała sprawę jasno i zwięźle.
Pamiętam też namiętne dyskusje w czasie pracy Duszka nad "Trzema siostrami" Czechowa w reżyserii Bronisława Dąbrowskiego, w których uczestniczyłam jako asystentka. Andrzej tak mocno wierzył w niektóre ze swoich pomysłów, tak namiętnie chciał je zrealizować, że kiedy napotykał na sprzeciw reżysera, potrafił gwałtownie paść na kolana, aby tym zmusić przeciwnika do kapitulacji. W zderzeniu z równie pełnym temperamentu Dąbrowskim ich spory przybierały czasem gwałtowny i głośny charakter. Ale ponieważ cenili się wzajemnie i uznawali jako artyści, a jednemu i drugiemu leżało na sercu głównie dobro opracowywanej sztuki, dochodzili do porozumienia i w końcu zawsze się godzili. "Trzy siostry" wielkie przedstawienie Teatru im. Słowackiego w reżyserii Dąbrowskiego było też wielkim triumfem Stopki.
Po raz pierwszy, już jako dyplomowany reżyser, pracowałam z Andrzejem Stopką nad "Mirandoliną". Było to w Krakowie, w Starym Teatrze w 1951 roku - byłam początkującym reżyserem. Duszek zaprojektował piękne, chłodne, klasyczne wnętrze, zamykając je, jak w renesansowym obrazie, rozmalowanym horyzontem. Dekoracje powiększył o dwa proscenia z urokliwą fontanną z jednej i z małą stajnią i żłobem z drugiej strony. Ileż rozkosznych sytuacji umożliwiła mi i zasugerowała ta dekoracja. Kostiumy, rekwizyty, kosze z owocami wnoszone przez Mirandolinę, nawiązywały do XVII-wiecznego włoskiego malarstwa. To wszystko razem dawało obraz bardzo wyrafinowanej piękności. Ale kiedy na ostatniej już próbie generalnej zjawiła się znakomita tłumaczka sztuki - pani Zofia Jachimecka, osoba znająca na wylot obyczajowość i realia epoki i bardzo do nich przywiązana, dekoracja Stopki zaskoczyła ją niezmiernie. Zagadnęła więc scenografa: dlaczego to takie zimne, dlaczego nie ma tutaj pnących róż? - Scenograf odburknął coś, czego nie dosłyszeliśmy, po czym obrażona pani Zofia opuściła widownię. Wtedy Wicula wybiegła za nią, przepraszając i tłumacząc, że zdenerwowany mąż powiedział zapewne coś niegrzecznego. Pani Jachimecka, uśmiechając się, powiedziała: Droga pani, proszę się uspokoić, przecież ja od dawna wiem, że to jest bardzo źle wychowany człowiek.
Finał tego wydarzenia rozegrał się na premierze. Siedzący za sławną tłumaczką Duszek ukląkł w przejściu między rzędami i ucałował kraj jej wieczorowej sukni. Zostali przyjaciółmi.
Drugą naszą wspólną sztuką była "V symfonia" Michałkowa, a jej premiera odbyła się w roku 1952. Nie była to wybitna sztuka tego autora, ale Duszek pracował nad jej kształtem scenicznym z równą pasją i sumiennością, jak nad innymi. Pamiętam wtedy zabawny incydent, który nauczył mnie spojrzenia na istotną wartość kostiumu w przedstawieniu. Solidni krawcy krakowscy niepotrzebnie zaprasowali elegancki kant na przeznaczonych dla postaci malarza płóciennych spodniach, które na biodrach i kolanach miały być osobiście przez Duszka wyplamione farbami. Chcąc rozbroić jego irytację zaproponowałam przeznaczenie całego kostiumu innemu aktorowi, grającemu w tej sztuce, a wtedy jeszcze bardziej zdenerwowany Duszek wykrzyknął: Zapamiętaj sobie, że dobry kostium, to jest taki kostium, który może nosić tylko ta i żadna inna postać sztuki - a to jest dobry kostium.
Pracowaliśmy też razem nad "Profesją pani Warren" Shawa w Starym Teatrze ze znakomitą Zofią Jaroszewską, Kazimierzem Szubertem i Anną Lutosławską w obsadzie. Duszek zrobił piękne secesyjne wnętrza, natomiast przyznał sam, że angielska, snobistyczna, willa, której dach pokrył, jak należało słomą, mimo wszystko wyszła mu diabelnie po polsku. Ta jego promieniująca ze wszystkich prac, a trudna do sprecyzowania czy bliższego określenia polskość była cechą znamienną jego twórczości.
Najwięcej wspomnień nasuwa mi się, kiedy myślę o ostatniej wspólnej pracy - "Kaukaskim kredowym kole" Brechta. Pracy tak pełnej napięcia, tak ciekawej i opartej na wzajemnym porozumieniu nie przeżyłam już nigdy potem, mimo dwudziestu lat reżyserowania.
Z początku długo, przez wiele dni omawialiśmy, ogromnie podnieceni sztuką, rozmaite możliwości jej rozegrania. Dobra sztuka ma to do siebie, że inspiruje wiele rozwiązań. Ale dobre przedstawienie jest dopiero wtedy dobre kiedy reżyser i scenograf osiągną pełne porozumienie. Pamiętam, że od początku nęciła Stopkę drewniana brama, która najpierw miała służyć tylko jako tło prologu i epilogu, a jej otwór miał być wypełniany każdorazowo zmienianymi potrzebnymi do kilkunastu scen dekoracjami. Powoli jednak zaczęła go wciągać wizja tryptyku, a więc wyzyskania także bocznvch, otwartych skrzydeł bramy, jako miejsc gry. Mnie zaś urzekała coraz bardziej myśl o maksymalnej prostocie, przy maksymalnej umowności oprawy "Kredowego koła".
Zdecydowaliśmy więc tryptyk! Pierwszy tryptyk Stopki, który stał się potem charakterystyczny dla tylu jego sławnych inscenizacji. Muszę powiedzieć, że ten rodzaj dekoracji dawał mi jako reżyserowi wiele interesujących rozwiązań, które z dużą radością oglądał codziennie na próbach Duszek z Wiculą, nie szczędząc własnych pomysłów. Praca dawała nam dużo radości, ale czasem i smutków. Pamiętam, że przez pełne dwa dni i trochę nocy w środku (nie było jeszcze limitowanych godzin prób) pracowaliśmy nad światłami, żeby ich w końcu nie ustalić. I nagle, kiedy bardzo zmęczeni i zmartwieni siedzieliśmy na widowni, a elektrycy wygaszali kolejne reflektory, zobaczyliśmy olśnieni nasze wymarzone światło. Świeciła rampa robocza, której rozproszone światło złocące horyzont stało się potem zasadniczym światłem "Kredowego koła".
Pamiętam też pierwszy wspólny wyjazd do Berlina, do Bertolta Brechta, na kilka dni przed premierą naszego "Koła". Zaproszeni przez Berliner Ensemble jechaliśmy we trójkę z ówczesnym dyrektorem Teatru im. Słowackiego, Henrykiem Szletyńskim - pełni trwogi. Skreśliłam bowiem z oryginału Brechta jedną scenę w całości, a inne dość wydatnie skróciłam. Skromność zaś dekoracji Andrzeja nie umywała się nawet do strojnych rozwiązań von Appena, znanych nam z recenzji i zdjęć z niedawnej prapremiery berlińskiej. Poza tym nie mając specjalnie dla muzyki Dessaua stworzonego instrumentu (Gongspiel), nagraliśmy jego muzykę, rozpisaną przez Franciszka Barfussa na inne instrumenty, po raz pierwszy w historii teatru polskiego na taśmę. Skóra na nas cierpła! Wieść niosła, że Brecht jest piekielnie arbitralny, przywiązany do swego tekstu i do formy swoich utworów, a sława jego prapremiery była już wtedy głośna.
Ku naszemu zdumieniu Brecht z entuzjazmem zaakceptował skreślenia, wołając do swoich asystentów: "A wy to mi mówicie tylko komplementy i że wszystko jest wspaniałe, zamiast zaproponować coś równie sensownego". Potem nastąpił niezapomniany moment, w którym Stopka, pełen emocji, zaczął rysować Brechtowi krakowskie dekoracje. Mówił przy tym dużo, oczywiście po polsku, przegradzając swoje uwagi, jak to miał w zwyczaju, pewnym słowem, które choć niecenzuralne, brzmiało w jego ustach tak wdzięcznie, jak "paniedzieju" naszych przodków. Tłumaczka, wytworna pani z ambasady, uległa przy pierwszym przerywniku szokowi, a przy drugim Brecht po naszych i jej minach zorientował się o co idzie, zawołał więc rozbawiony do tłumaczki: "Dziękuję pani - my z panem Stopką porozumiemy się doskonale bez słów". Po czym ten dziwny dialog polsko-niemiecki dwóch wielkich artystów, obdarzonych dużym poczuciem humoru, toczył się już bez przeszkód. Owocem tej wizyty była sławna karykatura Brechta, ofiarowana mu przez Stopkę, która od tej pory ozdabiała wszystkie programy Berliner Ensemble i chyba ozdabia je do dziś.
D Duszku mogłabym jeszcze pisać dużo i długo. Na przykład o jego odziedziczonym po matce dworku w Siedlcu pod Krakowem, otoczonym co roku istnym polem cynii, gdzie na poddaszu, przy wielkim kraciastym sienniku, ścięte drzewo o przyciętych gałęziach podpierało dach, służąc równocześnie za wieszak-szafę do garderoby. O poddaszu, na którym drewniane, góralskie łóżeczko Wiculi było w całości, razem ze stolarką, rzeźbą i malunkami, dziełem Duszka. O jego wspaniałej kolekcji wykonanych osobiście owadów, służących za przynętę pstrągom, tak misternych, że kiedy otwierał pudło, wydawało się, że ulecą. O tym, że nie otwierał nigdy sam listów, bo tradycja góralska głosi, że w liście albo upomnienie podatkowe, albo ktoś umarł, albo zajmują krowę. Ale także i o tym, że nigdy nie mówił źle o swoich kolegach, że nie prowadził nigdy żadnej polityki, wojen czy podjazdów. Że był zawsze lojalny wobec ludzi i teatrów, z którymi pracował.
Był także wspaniałym karykaturzystą, obdarzonym poczuciem wyrafinowanej satyry. Jego charakterystyczne karykatury zawierały w sobie zawsze krótką poetycką anegdotę, którą pieczętował sześciopalcową stopką umieszczaną w najdziwniejszych miejscach. Był bezpośrednim, pełnym wdzięku, inteligencji i czaru człowiekiem, zupełnie pozbawionym zarozumiałości. Był wielkim polskim scenografem, o którym uczeni w plastyce napiszą pewnie uczenie i fachowo; ja chciałam o nim napisać po prostu - inaczej.
IRENA BABEL