Artykuły

Białowłosa H. Czyża

MUSICAL w Operze? Czy to nie pomyłka? Co prawda, zdążyliśmy się już od pewnego czasu przyzwyczaić do tego, że Opera Warszawska nie jest teatrem, w którym się przede wszystkim śpiewa, a jeżeli już słyszymy śpiew, to raczej w formie inscenizowanych utworów estradowych, niż oper w ścisłym znaczeniu tego słowa. Ale musical, a więc komedia muzyczna, zbliżająca się raczej do rewij niż do tradycyjnej operetki, tej "młodszej siostry opery, która zeszła na złą drogę"! I to na reprezentacyjnej scenie operowej polskiej! Czy można sobie wyobrazić, czy jest w ogóle do pomyślenia, żeby np. Metropolitan Opera w Nowym Jorku, a więc w kraju, który jest ojczyzną musicalu, wystawiła "West Side Story" L. Bernsteina, musical, który cieszył się ogromnym powodzeniem w teatrze na Broadwayu, a więc - na właściwym miejscu?

Toteż trudno się dziwić, że publiczność była tym wszystkim zaskoczona i zdetonowana. Fakt wystawienia "Białowłosej" właśnie w Operze upoważnia do bardziej krytycznego podejścia niż gdybyśmy oglądali ten spektakl np. w teatrze przy ul. Puławskiej.

Spróbujmy jednak zanalizować "Białowłosą", zapominając na chwilę, w jakim przybytku sztuki się znajdujemy, ocenić ten utwór jako "musical", tak, jak go zakwalifikował sam autor.

A więc przede wszystkim - treść, akcja. Otóż treść jest nieco niejasna w samym założeniu. Postać poety, który co chwila interweniuje, pozostając jednocześnie poza akcją, nie tłumaczy się dostatecznie. Co to wszystko w końcu jest? Czy jakiś koszmarny sen poety - alkoholika? Czy rzeczywiste zdarzenia, które poeta - pozostający poza ramami akcji komentuje? Trudno się w tym wszystkim połapać.

Zwykle w takich wypadkach z pomocą przychodzi program, w którym autor stara się wyjaśnić, o co mu w utworze chodziło. Ale tym razem program pod tym względem zawiódł zupełnie. Nota bene jest on - jak na programy operowe też czymś niespotykanym. Olbrzymia płachta papieru wypełniona rysuneczkami, zdjęciami, maksymami, wśród których giną nazwiska wykonawców (są ich dziesiątki!). Za to rzucają się w oczy dwie postacie, jak gdyby wyjęte w "Szpilek": jedna wita publiczność uprzejmie zdejmując kapelusz; druga pokazuje nam język. Nawiasem mówiąc, język ten pokazuje nie tylko recenzentom j krytykom, ale i dygnitarzom, dopłacającym z funduszów państwowych trzycyfrowe sumy do każdego biletu operowego w Warszawie! Któż ośmieli się powiedzieć, że to nie jest "nowe", "niezwykłe"? Piszący te słowa kapituluje i stwierdza, że istotnie nigdy i nigdzie nie widział, aby już przed rozpoczęciem przedstawienia pokazywano publiczności język i to wcale niemały!

WRÓĆMY jednak do treści "musicalu". Akcja osnuta na modnym obecnie temacie podróży kosmicznych. Temat istotnie świeży - choć już opracowywany, że przypomnę głośną na Zachodzie operę Blomdahla "Aniara". Wiemy również, że istnieje operetka polska, oparta na podobnym motywie.

Jak się zdaje, zamiarem autora było przeciwstawienie zepsutego świata ludzi ziemskich, których "przerosły maszyny", jakiemuś wyidealizowanemu światowi, w którym panuje wieczna radość, ujęta zresztą w formę drastyczną, zmysłowo-erotyczna. Istoty żyjące w tej modernistycznej "utopii" nie potrzebują słów, aby się porozumieć, wystarczy im śpiew, oparty na samogłoskach, w formie wokaliz, co chwilami przypomina odgłosy zwierząt, wzywających się w lesie w czasie rui (przepraszam za zbyt realistyczne słowo).

Mimo to, mieszkanka owej krainy. Białowłosa, dochodzi do porozumienia z jednym z przybyłych z ziemi kosmonautów i nawiązuje z nim kontakt bliższy i o tyle trwały, że wraz z nim jedzie na ziemię. Koniec całej historii jest jednak smutny: kosmonaucie znudziła się istota z innego świata, zamierza ją porzucić. Wtrąca się w to dawny wielbiciel Białowłosej, również kosmonauta, który już wcześniej trafił do niezwykłej krainy, którego odnalazła następna wyprawa i przywiozła na Ziemię wraz z Białowłosą. Jeden z kosmonautów ginie. A wkrótce po tym w wypadku ulicznym ginie Białowłosa. To jej śmierć fizyczna. Ale już przedtem została faktycznie zniszczona przez ziemską "cywilizację", "zrobiliście z niej zwykłą dziwkę" mówi poeta. Oto wyniki podróży do krainy szczęśliwości podlejszego gatunku ludzi.

"Codziennie giną białowłose, nie ma się czym przejmować" mówi na zakończenie jeden z przedstawicieli ziemskiej "cywilizacji".

JEŻELI - pomimo wielu niejasności - zdołałem trafnie odczytać intencje autorów tego musicalu - to pragnęli oni przeciwstawić naszej cywilizacji maszyn, jazzu, pijaństwa i brzydoty, rodzaj jakiejś apollińskiej cywilizacji, w której istnieje kult piękna (raczej niż dobra). Czy im się to udało?

Wydaje mi się, że przede wszystkim akcja jest zbyt wątła, całość zbyt rozbudowana, co powoduje zbędne dłużyzny. We wkładce do programu powiedziano, że w ostatniej chwili, po skonfrontowaniu "dzieła" ze sceną, okazała się konieczność skrótów. Wydaje mi się, że ołówek reżyserski stosowano jeszcze zbyt oszczędnie i że przydałoby się jeszcze więcej skrótów, aby całość ożywić.

Przejdźmy teraz do strony muzycznej. Uważam Henryka Czyża za zdolnego i wyrobionego muzyka, ale w tym wypadku - moim zdaniem - chybił, jako kompozytor. Z jednej strony trudno w "Białowłosej" dopatrzyć się głębszej indywidualności twórczej, przekonywającej inwencji tematyczno-melodyjnej, szerszej konstrukcji. Z drugiej strony kompozytor stara się zmieścić tyle różnych "pomysłów", że wychodzi z tego melanż dla słuchacza niezmiernie męczący, w którym gubią się epizody, świadczące o talencie kompozytora. Takim epizodem jest np. Ballada o klarnecie, w której recytacja poetycka, ilustracja muzyczna i akcja baletowa łączą się w ładną i harmonijną całość. Na tym przykładzie że Czyż ma prawo komponować, że ma coś do powiedzenia. Miejmy nadzieję, że gdy się wewnętrznie przełamie, dojrzeje, uporządkuje, wyrzuci zbędny balast, staniemy się świadkami udanego nowego debiutu, już nie w skali rewiowo-music-hallowej, lecz godnej prawdziwego teatru operowego.

MUSZĘ wyrazić swoje ubolewanie artystom Opery, którzy musieli występować w rolach zupełnie dla nich nieodpowiednich, wymagających innych kwalifikacji. Nie wydaje się, aby artyści tej miary, co B. Ładysz, Z. Rudnicka, B. Sokorska B. Paprocki, Z. Klimek, J. Kulesza i in. czuli się "właściwymi ludźmi na właściwym miejscu". Aby być zupełnie sprawiedliwym muszę jednak podkreślić, że wszyscy wykonawcy, którzy musieli nie śpiewać, ale i mówić, wywiązywali się z recytacji zupełnie poprawnie. Bardzo odpowiedzialna rola przypadła p. Fettingowi, jako poecie, który komentuje przebieg akcji i wypowiada szereg uwag nieraz uderzająco trafnych oraz recytuje wstawki poetyckie. Na przedstawieniu sobotnim głos jego chwilami zagłuszała orkiestra, ale już w niedzielę zastosowano urządzenie mechaniczne, dzięki któremu słowa artysty docierały wszędzie i czyniły odpowiednie wrażenie.

O ile reżyseria nasuwa szereg zastrzeżeń, o tyle bardzo ciekawie wypadła scenografia WOWO BIELICKIEGO (co do kostiumów mam zastrzeżenia: są przejaskrawione). Pierwsza i ostatnia scena z gasnącymi i zapalającymi się światłami (wielkiego miasta, czy też gwiazd na niebie?), a zwłaszcza efekt z reflektorem nadjeżdżaj maszyny, której ofiarą pada Białowłosa, jest naprawdę udany, nie w kolorycie, choć bardzo po ziemsku" wypadła scena w krainie szczęśliwości" (zwłaszcza typowo ziemskie schody jakoś nie pasują do pierwotnego charakteru mieszkańców). Wnętrze baru - banalne, słabsze od pozostałych, ale nie ma tam nic zasługującego na naganę.

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji