W teatrze...
1946-1950 KRAKÓW
Najpierw o teatrze mojej młodości. Gdy w 1946 roku rozpocząłem studia na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Był to zawsze teatr aktorów: teatr Leszczyńskiego, Kurnakowicza, Jaroszewskiej, Fertnera, młodego Łomnickiego. Mniej natomiast zachwycałem się grą Solskiego, choć widziałem go kilka razy. Nie myślałem wówczas o reżyserii, wierzyłem w malarstwo i może dlatego tak zachwyciła mnie inscenizacja "Syna marnotrawnego" Brandstaettera, którą zrobił nasz profesor z Akademii, Karol Frycz. Frycz stworzył tam obrazy w stylu Rembrandta. Niebywałe i wspaniale oświetlone. Jest to w mojej pamięci jakby błysk innego teatru. Generalnie bowiem teatr tamtych czasów nie budził mojego entuzjazmu. Aktorzy byli porywający, ale reszta rozpłynęła się gdzieś w niepamięci, może z wyjątkiem "Cricota" Kantora i Jaremianki.
Potem przeniosłem się do Łodzi. Teatry łódzkie także nie zaciekawiły mnie specjalnie, poza sceną Dejmka. Widziałem tam kilka wspaniałych inscenizacji, Dejmek pierwszy pokazał mi inne rozumienie teatru. Pierwszy i wówczas jedyny. W tym nienasyceniu utwierdziły mnie zespoły zagraniczne, które zjawiły się wtedy w Polsce: przede wszystkim "Tytus Andronikus", "Sługa dwóch panów" Goldoniego w inscenizacji Strehlera i "Mutter Courage" Brechta. Poczułem, że istnieje inny teatr na świecie i że ten teatr jest dużo bardziej intensywny. Dzisiaj, z perspektywy czasu, myślę sobie, że to wszystko wiąże się z pewnym ówczesnym poglądem na teatr, pokutującym do dzisiejszego dnia. Z poglądem, że teatr jest miejscem wyższych ideałów, jakby salonem, że w teatrze ludzie wyprowadzają czystszy gest ręki, mówią dźwięczniejszym głosem, zachowują się bardziej elegancko niż w życiu (dla mnie wówczas nic bardziej fałszywego i nic mniej ciekawego). Ta konwencja teatru eleganckiego, umownego, w dobrym guście i w dobrym tonie musiała budzić we mnie sprzeciw dlatego choćby, że moje filmy były jakby tego przeciwieństwem.
1959 GDAŃSK
I oto w roku 1959 Zygmunt Hubner jako dyrektor Teatru Wybrzeże namówił mnie na wyreżyserowanie 'Kapelusza pełnego deszczu" ze Zbyszkiem Cybulskim. Dał mi sztukę i od razu powiedział, że Zbyszek ma to grać. Dopomógł mi też w reszcie obsady. Zwłaszcza namówił mnie na Fettinga (była to jego wspaniała rola). W tych pierwszych rozmowach i przymiarkach sam jeszcze nie byłem pewny, jaki będzie ten teatr przeze mnie robiony. Jedno przecież wiedziałem: w żadnym wypadku nie może być to teatr "intelektualny", nie może być to teatr umowny ani też teatr konwencjonalnego, eleganckiego ruchu czy sposobu mówienia. Odwrotnie. Wydawało mi się, że do teatru trzeba wprowadzić coś z biologii, z potocznej prawdy, coś z niechlujnego ruchu i sposobu mówienia, coś z życia.
Tutaj instrumentem, poprzez który mogłem podziałać na cały zespół, żeby osiągnąć ten efekt, był Cybulski, którego talent aktorski był już wtedy absolutnie określony. On bardzo dokładnie wiedział czego chce i do czego zmierza. Pracując nad tekstem staraliśmy nie wiązać się ze sceną. Na początku nie umiałem po prostu niczego wyreżyserować na scenie. Próbowałem ustawić akcję w jakiejś przestrzeni a potem dopiero przenieść ją na scenę. I tak np. w pociągu elektrycznym (jeździliśmy często z teatru w Gdyni do Gdańska czy do Sopotu, gdzie mieszkaliśmy) przepowiadaliśmy sobie dialogi. W pociągu mówi się zupełnie inaczej. Dlatego że jest głośno i słychać huk kół; a potem gdzieś na plaży, a potem w jakimś hallu hotelowym czy garderobie. Chodziło mi o to, żeby w zależności od warunków jakie są, aktorzy adaptowali się do nich ze swymi dialogami. To co jest tak ważne w filmie, że nie jest to raz na zawsze dana scena, na której aktor stara się przerzucić siebie poprzez rampę i podać widowni, tylko że jest to jak gdyby pewne wnętrze, pewna sytuacja, w której dzisiaj aktor zachowuje się tak, a jutro trochę inaczej.
To było zresztą bardzo charakterystyczne dla Zbyszka, kiedy grał on w teatrze, choć tego grania nie znosił. Nudziło go śmiertelnie cowieczorne powtarzanie jednej roli. Ale ponieważ go to nudziło, był za każdym razem nieobliczalny. Partnerzy, którzy nie mieli odpowiedniej rutyny, nie umieli się przy nim znaleźć, gubili się; natomiast ci którzy potrafili poddać się radości, że spektakl powstaje jakby stale na nowo, mieli prawdziwą satysfakcję. Zbyszek był wspaniałym, odświeżającym człowiekiem, dla którego każde przedstawienie stanowiło nowość i niespodziankę. Włącznie z tekstem, który bardzo często mówił własnymi słowami. Miał on poczucie tego, że stoi za nim widownia; jakaś określona, konkretna, i chce właśnie jego. Już nigdy później nie spotkałem aktora, który miałby tę świadomość. Dziś niestety na ogół aktorzy są sfrustrowani, nie wiadomo dla kogo grają, nie wiadomo kogo reprezentują, nie wiadomo kim są...
Pamiętam jak Zbyszek spóźnił się na jakiś spektakl, było pięć minut po dzwonku. Publiczność już czekała: wszyscy siedzieli, panowała cisza. Nagle rozległ się straszny huk motocykla zajeżdżającego przed teatr, otworzyły się z trzaskiem drzwi: najpierw do hallu, potem do sali. On przeszedł w kasku ochronnym przez środek widowni, odrzucił kurtynę, wszedł za nią. Kurtyna się odsłoniła i on już grał pierwszą scenę. Pomiędzy nim a postacią którą grał nie istniała żadna różnica. To bohater przyjechał właśnie motocyklem, żeby zagrać dalszy ciąg tego, co mu się zdarzyło po południu. Ten sposób gry emanował na innych aktorów, dał temu spektaklowi życie i prawdę.
Ciekawe jest jednak jak głęboko wgryzło się w mój mózg pojęcie konwencjonalnego teatru, skoro nie mogłem sobie wyobrazic na przykład, żeby Zbyszek mógł zagrać "Hamleta" ( była to moja następna inscenizacja w Teatrze Wybrzeże). Wydawało mi się wówczas, że Cybulski nie jest w stanie wypowiedzieć tego tekstu, że przy jego niechlujstwie mówienia nie może grać Szekspira. Dzisiaj (i to nie przez sam fakt, że Zbyszek nie żyje) wydają mi się te zastrzeżenia śmieszne i niepoważne.
1960 GDAŃSK
Tamten "Hamlet" był zresztą konglomeratem luźnych pomysłów. Próbowałem wyreżyserować tam trochę idei Wyspiańskiego; gdzieś się po drodze zagubiłem, jakieś rzeczy mi się udały, inne nie. W rezultacie było to przedstawienie, które nie rozwinęło mojego pojmowania teatru, a wręcz przekonało mnie, że czegoś w tego typu widowisku jeszcze nie rozumiem i nie potrafię w sobie przełamać. Przekonało mnie też co prawda że "Hamlet" nie jest w ogóle utworem do wyreżyserowania, choć jest to arcydzieło i być może genialność "Hamleta" polega właśnie na tym, że jest to sztuka, z której zaginęły jakieś kartki. Ktoś coś po prostu źle przepisał. Inne sztuki Szekspira są "lepiej" skomponowane, ale ta jest bezspornie najgenialniejsza. Może dlatego, że jest tak niekonsekwentna jak samo życie. Trudno napisać niekonsekwentny utwór, ponieważ literatura, a więc i sztuka, automatycznie zmierza do jakiegoś rodzaju konsekwencji. Ta cudowna niekonsekwencja i jakby przypadkowość "Hamleta" musi być przez reżysera uporządkowana. To jest pierwszy warunek, by w ogóle wystawić tę sztukę. Ale porządkując "Hamleta" w tę czy inną stronę, niechcący niszczy się ten utwór. Nie widziałem jeszcze nikogo, kto by niekonsekwentnie wyreżyserował "Hamleta" (Ofelia jest właśnie raz taka, raz zupełnie inna; może są to nawet dwie różne osoby?). Te wszystkie niekonsekwencje zawsze są wyprostowywane i przez to powstaje jakiś tam "Hamlet", ale nigdy nie powstał "Hamlet" zgodny z odczuciem człowieka, który go czyta.
1960 WARSZAWA
Następnie zrobiłem "Dwoje na huśtawce". Dla tego przedstawienia została stworzona specjalnie Scena 61 Teatru Ateneum. A to dlatego, że nie bardzo miałem pomysł, jak uporać się ze scenografią. Dwa oddzielne pokoje - jego i jej ustawione na scenie wydawały mi się jakoś bez sensu; jeszcze do tego rampa... Denerwowało mnie do niemożliwości, że każdy patrzy na aktorów z innego punktu widzenia (dzisiaj już tego nie mam). Dla człowieka, który robi filmy i jest przyzwyczajony, że widz widzi to, co ja chcę żeby widział, jest coś drażniącego w fakcie, że ktoś siedzący z boku wszystko widzi na innym tle, a ktoś z innej strony - jeszcze na innym. Wobec tego pomyślałem sobie: jeżeli tak ma być, to niech naprawdę każdy ma swobodę wyboru, bo to też wydawało mi się wtedy dążeniem od przypadkowości do prawdy. Dlatego namówiłem dyrektora Warmińskiego na zrobienie tej małej sceny, która potem tak pięknie się sprawdziła.
1960 KRAKÓW
"Wesele", które nastepnie inscenizowałem w Krakowie, też nie było udane, ale przeczuwałem od początku, że moja idea nie mogła się zrealizować na scenie. Jeżeli mówię dziś o tym przedstawieniu, to tylko w kontekście tego, co udało mi się potem zrobić w filmie - znacznie lepiej, intensywniej i słuszniej. Reasumując, była to jakby przymiarka bez której mój film nie mógłby nigdy powstać. Na długo zarzuciłem pracę w teatrze. Nie ciekawiło mnie w nim nic specjalnie i nie widziałem powodu aby tam wracać. Natomiast obserwowałem różne rzeczy, które się działy w tych latach, rzeczy które zrobiły na mnie duże wrażenie. A więc teatry studenckie, teatr Kantora, Grotowskiego, widowiska kabaretowe na świecie - miejsca zabaw młodzieży...
1963 WARSZAWA
W Teatrze Ateneum po niewątpliwym sukcesie "Dwojga na huśtawce", wystawiłem "Demony" Whitinga. Niestety nie potrafiłem się wówczas nawet domyślić tej piekielnej ostrości, która tkwi w tej sztuce, a wylała się nieopanowaną rzeką z filmu Kena Russella w 1912 r.
Przedstawienie oscylowało między poprawnością a dekoracyjnymi obrazami, które nie znaczyły nic i tylko kreacja Aleksandry Śląskiej błyszczała jak gwiazda nad tym spektaklem. Ta praca na długo zniechęciła mnie do teatru.
1969 WARSZAWA
Moje następne spotkanie z teatrem odbyło się dzięki Tadeuszowi Łomnickiemu, który zechciał, żebyśmy wspólnie zastanowili się nad "Play Strindberg" Durrenmatta. Był to dla mnie nowy krok w teatrze; Tadeusz Łomnicki odkrył nagle przede mną teatr istniejący poza teatrem biologicznej prawdy. Teatr znaków, teatr daleko posuniętej umowności, który wcale nie musi być teatrem konwencjonalnego ruchu ani teatrem salonowym. Odkrył przede mną istnienie pewnych pomysłów formalnych, pewnej natury teatru, która uchodziła dotąd mojej uwadze. Na początku myśleliśmy, że trzeba zrobić ring, by widownia domyślała się, gdzie akcja się rozgrywa. Powoli słowo i gest zastąpiły imitację rzeczywistości, stało się jasne, że odpowiednią intensywnością gry aktorów można wyrazić więcej i w sposób o wiele bardziej wyraźny i dosadny, to czego obaj szukaliśmy.
1970 KRAKÓW
Następna moja przygoda z teatrem to "Biesy" Dostojewskiego. O "Biesach" myślałem od dawna, ale nie sądziłem, iż podejmę się kiedyś tej pracy. Bałem się tego przedsięwzięcia. Rozumiałem, że pisarz taki jak Camus, który rozumie Dostojewskiego i potrafi o nim pisać, jest na pewno jedynym człowiekiem, który dla najwspanialszej w literaturze XIX w. powieści może dać jakąś propozycję sceniczną, a jednak jego adaptacja nie była już dla mnie wystarczająca.
Przystępując do "Biesów" nie miałem jasnego poglądu jak je zrobić. Zdawałem sobie sprawę, że utwór zdecydowanie przerasta w każdym wypadku możliwości i aktorów i reżysera. Nie tylko moje, ale chyba też każdego innego. Że bogactwo, które proponuje, jest w zasadzie skazane na śmierć w zetknięciu z czymś tak twardym jak scena. Słowo, tak cudownie elastyczne, abstrakcyjne, które właśnie pozwala się wszystkiego domyślać, zostanie zubożone przez realność sceny i przez fakt, że to będą grali jacyś ludzie, że to będą jakieś - określone sytuacje, w których ktoś do kogoś coś mówi, z tyłu staną dekoracje itd. itd. Wydawało mi się dalej, że to wszystko powinno trwać godzinami; wielkość tej powieści leży także w jej trwaniu. Jakiś skonwencjonalizowany spektakl trwający dwie czy trzy godziny to za mało, by odczuć i przeżyć atmosferę "Biesów" Dostojewskiego.
W moim przekonaniu podstawą sukcesu tego przedsięwzięcia było więc jak gdyby zrozumienie niemożliwości jego realizacji. Praca nad spektaklem była szczególnego rodzaju. Dla przedstawienia została dokonana zupełnie nowa adaptacja. Z Camusa zostało zaledwie kilka scen i tylko różne komplikacje autorskiej natury pozostawiły nazwisko Camusa na afiszu. Była to więc równocześnie moja praca adaptacyjna, reżyserska i inscenizacyjna, choć bez adaptacji Camusa nie mogłaby powstać.
Inscenizacja była w tym wszystkim dla mnie najprostszą sprawą. Miałem kilka pomysłów, których byłem od samego początku pewien; że w
"Biesach" musi się znaleźć np. pomysł z tymi czarnymi ludźmi, co przenoszą meble a potem włączają się w bieg akcji (wziął się on z japońskiego teatru Bunraku). Od samego początku wiedziałem też, że akcja będzie się rozgrywać w błotnistym krajobrazie, wziętym po prostu z obrazu Chełmońskiego "Czwórka", który wisi w muzeum w Sukiennicach: z tyłu będzie szare niebo i na tym tle będą na scenę wnoszone takie czy inne meble. To były dla mnie sprawy oczywiste od samego początku.
Poza tym wiedziałem także, że wszystko musi być szalenie intensywne i silne. Ale jak to zrobić - właściwie nie wiedziałem. Dosyć szybko zorientowałem się natomiast, że adaptacja Camusa nie daje mi pełnych szans. Po pierwsze dlatego, że całego szeregu scen, które pamiętałem z książki jako ważne, nie ma w niej w ogóle; po drugie - jego utwór dzieje się właściwie w salonie Barbary Pietrowny. Łatwo się domyśleć dlaczego. Camus pisał ją dla swoich aktorów - dla Tani Balaszowej i dla Pierre'a Planchona. W moim przedstawieniu pojawiło się dwóch zupełnie innych aktorów: Jan Nowicki i Wojciech Pszoniak, którzy zdominowali zespół i dla nich to właśnie warto było przywrócić szereg scen z powieści. Pod tym kątem" powstała też nowa adaptacja.
Jeszcze raz chciałbym tutaj wrócić do punktu wyjścia: do tego poczucia niemożności, jakie mnie wówczas wypełniało. Przez trzy miesiące starałem się je wmusić aktorom. Udało mi się tego dokonać, choć nie była to żadna przewrotność z mojej strony, nie oszukiwałem też samego siebie jak dziecko, które zamknie oczy i myśli, że go nikt nie widzi. Nie. Ja po prostu zdawałem sobie sprawę, że utwór Dostojewskiego jest czymś nieporównywalnym w stosunku do tego spektaklu. Udało mi się może uchwycić jego cień; może jest to szczęśliwy cień, cień na dziś najlepszy jaki może być. Ale i teraz nie myślę o tym inaczej, chociaż uważam, że jest to moja najpełniejsza realizacja w teatrze.
Aktorzy uwierzyli, że grają w czymś, co jest stracone, co się nie może udać. Próba generalna nie odbyła się ponieważ w pierwszych dziesięciu minutach jej trwania umarł na scenie Kazimierz Fabisiak. A więc przed premierą nie doszło nigdy do konfrontacji pomiędzy widownią i sceną. Aktorzy do końca byli w moim ręku. Ja byłem jedynym świadkiem ich zmagania się z Dostojewskim i jedynym sędzią. Podsycałem to zmaganie a
jednocześnie nie dawałem im nadziei, że zakończy się ono powodzeniem. Do tego stopnia, że zaczęliśmy się zastanawiać, czy zrobić antrakt. Baliśmy się, że przerwa może nas zupełnie pozbawić widzów, że widzowie po pierwszym akcie wyjdą i nie wrócą już do teatru. Gdy na premierze rozległy się pierwsze oklaski, aktorzy tak dalece byli na nie nieprzygotowani, że przestali grać. Zrobiła się ogromna pauza. Nie wiedzieli, co mają o tym myśleć. Czy to jest w ogóle w porządku, że oni są przez widzów akceptowani? To właśnie uważam do dziś za moje największe osiągnięcie reżyserskie. Przez te trzy miesiące potrafiłem skłonić ich do niewiary w siebie przy jednoczesnej wierze, że jednak trzeba to zrobić. Było w tym coś straceńczego. Konrad Swinarski zapytał mnie po spektaklu: jak ty mogłeś wyreżyserować to, że oni mają taki strach w oczach? Ten strach w oczach to moje dzieło!
Reżyseria nie polega na tym, by we wszystkich szczegółach narzucać aktorom swoją wizję, ale by tak sczepić ze sobą poszczególnych aktorów w rolach, które grają, by nie mogli się rozłączyć i powtarzali ten proces każdego wieczoru. Tak zresztą rozumiem ideę Stanisławskiego. Jeżeli teatr ma być sztuką twórczą, trzeba zrobić coś takiego, by aktorzy, grając to samo, tworzyli co wieczór od nowa swój własny dramat. I to jest dla mnie jedyna umiejętność reżysera. Całą resztę tzn. zinscenizować, opowiedzieć akcję sztuki, porozmawiać z aktorami, wymyśleć dekoracje potrafi każdy profesjonalny reżyser. To wszystko nic nie znaczy. Chodzi o to, by tych ludzi sczepić na śmierć i życie, żeby oni po zrobieniu pierwszego kroku na scenie byli zdeterminowani takim, a nie innym układem. Mam wrażenie, że w wypadku "Biesów" udało mi się tego dokonać. Udało się, może najbardziej w stosunku do trzech, bo do Nowickiego i Pszoniaka dodałbym na pewno jeszcze Andrzeja Kozaka. Myślę, że ci trzej przekroczyli w swych rolach granice pewnej przyzwoitości, której każdy aktor szalenie broni; by się nie zaangażować za daleko w to, co gra, co jakby kradnie mu część z niego samego; ogołaca z pewnych przeżyć, które każdy człowiek chce mieć tylko dla siebie. Ta moja przygoda z Dostojewskim była dla mnie dotychczas najbardziej fascynującym przeżyciem w teatrze.
1972 MOSKWA
W 1972 r. w ZSRR zrealizowałem amerykańską sztukę Dawida Rabe "Jak brat bratu". I muszę powiedzieć, że było dla mnie wielką radością pracować z moskiewskimi aktorami. Takiej dyscypliny i takiego oddania sprawie, oddania sztuce w ogóle i teatrowi w szczególności, jakie widziałem w Teatrze Sowremiennik - nie widziałem nigdzie. I takiej znajomości techniki dotąd nie spotkałem. To co swoją metodą wypracował Stanisławski, co później rozwinął Meyerhold, czego dokonali inni teoretycy teatru, ciągle tam obowiązuje. Nie ma tej strasznej hochsztaplerki, której jesteśmy świadkami u nas.
Wypisuje się u nas takie straszne głupstwa o aktorach. Nikt właściwie nie potrafi napisać o nich czegoś sensownego. Pisze się o sztukach, bo to jest łatwe, bo są w nich idee. I to jest takie filologiczne, polonistyczne. Przeanalizuje się treść i powie co tam aktor miał na myśli; trochę o inscenizacji: że trafna albo nie, trochę się opisze co dzieje się na scenie, a potem na końcu, że pan taki a taki w roli takiej a takiej był poprawny albo interesujący. W Związku Radzieckim ludzie naprawdę znają się na aktorstwie (dzięki tej właśnie tradycji teoretycznej) i to, co się mówi, jest rzeczywiście prawdziwe, profesjonalne i może aktorowi dopomóc w pracy nad sobą. Mój pobyt w Sowremienniku był wspaniałą przygodą.
1973 ZURYCH
Natomiast nie bardzo mi się powiodło w zetknięciu z Durrenmattem. W nieświadomości swojej uważałem, że Durrenmatt pozwoli mi wyreżyserować swą sztukę, że właśnie po to mnie wzywa, mając do mnie pewne zaufanie i uważając, że ja potrafię coś na ten temat zrobić. Tymczasem okazał się człowiekiem małostkowym, co się oczywiście zdarza ludziom genialnym, i o co nie można mieć do nich żalu. Mam tylko żal do siebie, że nie potrzebnie się wdałem w całą tę sprawę.
1974 KRAKÓW
"Noc listopadową" pieściłem w swojej wyobraźni od dawna. Realizując filmy na co dzień, w teatrze staram się pracować niezbyt często, ale za to robię tam rzeczy jakby wyjęte spod serca. Pracując kilka lat nad egzemplarzem, określałem "Noc listopadową". Myśląc początkowo o realizacji telewizyjnej chciałem, aby akcja całego utworu przeplatała się swobodniej niż to jest napisane u Wyspiańskiego, który umiał ograniczyć się do wyraźnego podziału na sceny zależnie od miejsca akcji. W końcu i na scenie to "wystrzępienie" udało się przeprowadzić poprzez ujednolicenie scenerii, gdzie ogród łazienkowski i wnętrza istnieją równolegle. Akcja bogów jest jasna, ale ich ogromne rozważania, cała zawiłość mitologiczna rozkochanego w antyku autora, dla dzisiejszej widowni byłaby zbyt nużąca, trzeba było więc i tutaj dokonać skrótów. Dalej określałem sceny dziejące się w Belwederze, zwłaszcza między Wielkim Księciem i Joanną. Dopiero kiedy zobaczyłem jak pięknie grają je aktorzy i jak te postacie wyraźnie się rysują, zacząłem tekst przywracać. Wydawało mi się przedtem, że inne sceny są piękne a tutaj pojawiają się jakieś dziwolągi językowe i nie ma w nich siły. Czytając nie bardzo je rozumiałem. Zrozumiałem je dopiero dzięki aktorom. Nowicki i Budzisz-Krzyżanowska przekonali mnie swoją grą, że byłem w błędzie.
I tym samvm strona inscenizacyjna była dla mnie od początku jasna. Jakiś prawdziwy ogród, jakieś odbicia w wodzie. Iluzja równocześnie pleneru i wnętrz.
Sam zaprojektowałem dekoracje, zresztą dla mnie jest to zasadą. Nie mógłbym niczego wyreżyserować, gdybym z góry nie wiedział jakie jest tło. Najpierw przed moimi oczami pojawić się musi sceneria, a dopiero później akcja. Dlatego sam projektuję scenografię. Trudno jest zwracać się do artysty-scenografa, który chce wnieść własny, twórczy wkład w przedstawienie, kiedy wszystko jest już wcześniej zdecydowane. Poza wszystkim wydaje mi się, że wkład scenografów jest zbyt wielki. Polski teatr ginie od naporu scenografii. Scenografowie często są znacznie bardziej utalentowani od reżyserów; narzucają im więcej niż mają prawo. Razem z nowoczesnym malarstwem wyprzedzają stary teatr.
Ani do "Nocy listopadowej" (oprócz tego, że jest tam coś namalowane), ani do "Biesów" nie ma żadnego projektu scenograficznego. Po prostu obstalowałem tło: chmury. Kazałem pójść do muzeum, zobaczyć obraz i namalować chmury. Kazałem zrobić błoto (chciałem prawdziwe, ale ponieważ teatr ma zmienny repertuar, było to niemożliwe). Wobec tego zrobiliśmy błoto najbardziej iluzjonistyczne jakie było można. Wybrałem meble, kazałem zrobić parawany; ale żadnego projektu do tego nie ma, bo i po co. To wszystko powstało na scenie - w zależności od potrzeby akcji, oświetlenia itp.
W "Nocy listopadowej" jednego byłem pewny. Warunkiem powodzenia całej sprawy wydawało się to, żeby spektakl był śpiewany. Repertuar klasyczny realizuję głównie po to, by młodzież go poznała. Oni już kiedyś przeczytali tę książkę i powiedziano im, że to arcydzieło. Ja chciałem ich przekonać, że to jest arcydzieło naprawdę. Ale najpierw trzeba było ich namówić, żeby przyszli do teatru. Na ogół gdy przychodzą, teatr nie robi na nich żadnego wrażenia. Wychodzą i traktują go jako uzupełnienie przymusowej lektury. Ja bym chciał, by przychodzili do mojego teatru, tak, jak się przychodzi do swojego ulubionego miejsca, na przykład do dyskoteki. I to, co młodzi ludzie napisali w "Na przełaj" o "Nocy listopadowej", było najwspanialszą recenzją jaką kiedykolwiek otrzymałem. Utwierdziło mnie też w przekonaniu, że mam rację. Że konieczne są efekty świetlne, gwałtowność, nasilenie dźwięku i że przede wszystkim rytm musi być zupełnie inny, jeżeli to ma być przez, młodzież przyjęte. Oczywiście to nie byłoby możliwe bez udziału muzyki Zygmunta Koniecznego, któremu udało się rzucić ten pomost między "dawnymi i nowymi czasy" - poprzez niezwykle intensywną obecność dźwięku w tym przedstawieniu. Wiersz Wyspiańskiego został potraktowany z niezwykłym zrozumieniem i połączył się z muzyką tak niezwykle jak w wierszach Baczyńskiego śpiewanych przez Ewę Demarczyk. Było to zresztą moje już drugie spotkanie z tym niezwykłym kompozytorem po "Biesach" - w których muzyk dał niespodziewaną propozycję dźwiękową.
Panuje u nas głębokie przekonanie, że w teatrze musi być daleko, ciemno, cicho i powoli. Gdy wchodzę do polskiego teatru, zbyt często doznaję tego uczucia. A myślę, że w teatrze powinno być głośno, jasno, wyraźnie i blisko. To wiem, na pewno. Cokolwiek bym reżyserował, jest to pierwsza i zasadnicza sprawa, o której pamiętam. Wydaje mi się, że gdyby zbadano u nas oddziaływanie sztuki na społeczeństwo (myślę, że ktoś powinien się tym zająć) to w rezultacie należałoby zabronić reżyserować powoli, w ciemności, cicho i z daleka. Dlatego, że to jeszcze bardziej człowieka usypia. A trzeba go przecież obudzić. Trzeba w nim stworzyć wrażenie, że krew krąży w nim szybciej, aby obudzić we wszystkich chęć do działania, do pracy.
Jedna z dziewcząt powiedziała podczas przerwy do recenzenta "Na przełaj": "Jeszcze nic nie mogę powiedzieć. Czuję się wyrzucona z tej sali i jak najszybciej chciałabym tam wrócić." I to jest mój prawdziwy sukces.
Jaki jest więc ten teatr dnia dzisiejszego? Jak już mówiłem na początku, teatr mojej młodości to był teatr aktorów, to znaczy teatr wielkich indywidualności. Nie myślę, żeby dzisiaj te indywidualności były mniejsze, ale wtedy teatr tylko i wyłącznie na nich się opierał. Ci ludzie mieli poczucie własnej wartości, własnej siły, żyli zresztą zupełnie inaczej. Dzisiaj aktorzy, jeżeli nawet mają poczucie własnego ja, nie mogą mieć go w tym stopniu co dawniej dlatego choćby, że cały system funkcjonowania teatru, sposób zarobkowania, fakt, że muszą pracować w trzech - czterech miejscach równocześnie (TV, film, teatr) pozbawia ich tego prawdziwego poczucia robienia komuś podarunku z tego, że grają. Taki teatr jest już nie do wskrzeszenia.
Teraz pojawił się teatr aktorów, którzy służą sprawie. Sprawie autora lub sprawie reżysera. Tym bardziej że i repertuar ich coraz bardziej ogranicza. Jest to z jednej strony konieczne, z drugiej zaś trochę smutne. Smutne dlatego, że często widzi się wspaniałych aktorów, wykorzystywanych do jakichś inscenizacji, nie do tego by powiedzieli coś od siebie, by kimś byli, tylko by wypełniali jakieś miejsce. I to właśnie jest smutne, tym bardziej, że widz przychodzi zobaczyć żywych ludzi, a nie myśl reżysera. Myśl reżysera nie istnieje, jeżeli nie jest zrealizowana w żywym materiale aktorskim.
Pewne ograniczenia wynikają stąd, że nie powstał nowy polski repertuar teatralny. Z ostatniego XXX-lecia mógłbym wymienić zaledwie cztery sztuki, a już z trudnością piątą (byłyby to "Niemcy" Kruczkowskiego, "Dwa teatry" Szaniawskiego, "Kartoteka" Różewicza i "Tango" Mrożka). Może udałoby się wybrać dwa, trzy tytuły więcej, ale to już na pewno wszystko. Z okazji XXX-lecia powinniśmy się zastanowić, dlaczego nie ma współczesnej dramaturgii, a nie na siłę wskrzeszać to, co już umarło. To jest chyba właściwy moment, by sobie uzmysłowić, że jeżeli nie ma sztuk, to znaczy, że ktoś jest tutaj winien. Nie tylko pisarze, którzy tych sztuk nie napisali, nie tylko teatry, które tych sztuk nie wystawiły, ponieważ teatry wystawiły wszystko co zostało napisane.
Wobec tego jesteśmy skazani na klasyków. Ale, w moim przekonaniu, klasycy nigdy nie znaleźli tak wyraźnego, tak poważnego zainteresowania u reżyserów, jak w tej chwili. Bo jeśli mówi się o "Dziadach" Swinarskiego czy "Lilii Wenedzie" Skuszanki lub o niektórych realizacjach Hanuszkiewicza, to wydaje mi się, że ograniczenie, które skazuje nas na klasyków, powoduje jednocześnie, że skupione na nich całe nasze siły muszą zaowocować, więcej - że muszą dać w rezultacie eksplozję dla nas wszystkich trudną do przewidzenia.
ANDRZEJ WAJDA