Durrenmatta koniec wieku ideologii
Czytając komedię tragiczną Durrenmatta, nieustannie myślałem o sielankowej opowieści Tomasza Manna "Królewska wysokość".
Schematy fabularne są te same: do małego niemieckiego księstewka tonącego w długach i do zrujnowanego miasteczka przyjeżdża bogaty przemysłowiec amerykański lub starsza pani. I jedno, i drugie pochodzi właśnie stąd; zły los wygnał ich przed laty na tułaczkę i oto teraz wracają na rodzinną ziemię zrobiwszy w międzyczasie sławetną amerykańską karierę. Podobieństwo idzie tak daleko, że pan Samuel Spoellmann przybywa z Ameryki ciężko chory na kamienie nerkowe, natomiast Klara Zachanassian, aczkolwiek nie brakuje jej roztropności, złośliwości i dobrego humoru, posługuje się kilkoma protezami, które zastępują jej członki utracone w katastrofach, jakich człowiekowi bogatemu i podróżującemu nie szczędzi świat współczesny. Ale odtąd zaczyna się akcja odmienna: Spoellmann chce leczyć w ojczyźnie swoje zdrowie wątłe i nie rokujące żadnych nadziei, Klara Zachanassian natomiast zemstą leczyć będzie swoją duszę, pełną nie nienawiści za doznaną kiedyś krzywdę, ale chłodnego, wyrachowanego okrucieństwa. Jej satysfakcja będzie taka jak dobre posunięcie królowej w szachach: nagle zmienia się cały obraz gry, uzyskuje się zdecydowaną przewagę, a ruch nie był wcale niespodzianką ale starannie przygotowanym posunięciem,, liczącym się z wszystkimi przewidywanymi reakcjami psychologicznymi przeciwnika. Klara w ten sposób zapanowała nad światem, nad jego maleńkim wycinkiem skupionym w nędznej mieścinie Gullen. leżącej "gdzieś w środkowej Europie". Trzeba przyznać, że satysfakcja jej była niewątpliwa. Rozumiem to dobrze, chociaż nie lubię grać w szachy. Jest to podobno gra, która wyrabia w człowieku zdolności i skłonności kierownicze. Przed paru laty z zapałem uprawiał ją Putrament w kawiarni na Krakowskim Przedmieściu, otoczony przez zwartą grupę młodych adeptów władzy.
Czterdzieści pięć lat, jakie dzielą powieść Manna i sztukę Durrenmatta, zmieniły także gruntownie środowisko, a więc "tych, którym złożono wizytę". Inna jest ich sytuacja, inne nadzieje i inne ambicje. W księstwie Klaudiusza Henryka dwór zadłuża się coraz bardziej, dostojnicy dokonują cudów energii i poświęcenia, aby zdobyć dla państwa jakiekolwiek pieniądze, które by można natychmiast ukraść, a poddani żyją swoim uregulowanym, dostatnim chociaż nieokazałym życiem, którego najciemniejszą stroną jest to, że nie ma w nim żadnych możliwości zaszczytów, awansów i koniunktury. Poddani dobrego księcia, który z takim poświęceniem przyjmuje coroczne defilady i spełnia obowiązki reprezentacji, nie znają jeszcze pojęcia kryzysu ekonomicznego i dlatego martwią się, że znów wycina się piękny kawał królewskiego parku. Za to mieszkańcy Gullen wiedzą już co to znaczy kryzys. Unieruchomione fabryki, sprzedane zbiory muzeów, zdewastowane stacje kolejowe, na których nie zatrzymują się już dalekobieżne kuriery. Martwe miasto, w którym kupcy udzielają tylko groszowych kredytów, a nowe buty kupione przez kogoś zwracają powszechną uwagę. Ale miasto, które pamięta czasy swojej świetnej przeszłości: Goethego i Brahmsa, czynne fabryki i manufaktury. Durrenmatt zdaje się drwić z tego przywiązania nędzarzy do martwych wspomnień i fantomów tradycji. Gdyby nie ta drwina, można by się omylić i wyobrazić sobie, że tak właśnie wyglądał Kraków u schyłku cesarsko-królewskiej Galicji.
Mieszkańcy Gullen znają już przerażającą martwotę kryzysu. I gdy dostojnicy księstwa wierzyli, że przybycie milionera otworzy dla nich, nowe źródła ubocznych dochodów, gdy stowarzyszenia dobroczynne oczekiwały budowy żłobka i pięknego szpitala, gdy wreszcie wszyscy mieszkańcy stolicy i prowincji pragnęli poczuć się obywatelami bogatego państwa, z którymi świat będzie się liczył i które zapewni im poważne znaczenie, nowe awanse, perspektywy i zaszczyty - gulleńczycy nie chcą ani szpitali, ani zaszczytów; chcą samodzielności ekonomicznej, chcą uzdrowienia gospodarczych stosunków miasteczka, wyrównania długów, uruchomienia zakładów produkcyjnych. Nie można im odmówić rozsądku. I nie można im zarzucić krętactwa, ambicji osobistych, prywaty. Burmistrz rezygnuje ze swego stanowiska - dla dobra miasta i tego, na kim spoczywa najcięższy obowiązek wydobycia pieniędzy od Klary Zachanassian. Dzieci biegają pilnie w poszukiwaniu pracy, aby pomóc rodzicom, których zarobki wystarczają zaledwie na wegetację. Całe miasto przygotowuje się wspólnie do uroczystego powitania milionerki, nikt nie chce być pierwszy nikt nie chce otrzymać więcej. Nawet kupiec Albert Ill, który za chwilę stanie się bohaterem dramatu, on, który zobowiąże się i będzie usiłował wykorzystać swoją dawną miłość do Klaruni, przez jeden moment nie odczuje całego ciężaru i całej krępującej niezręczności swego miasteczkowego patriotyzmu. Mówił ktoś, że znać pióro szwajcarskiego pisarza w zainteresowaniu materialnymi dobrami, na jakim zbudowany jest dramat. Zmieniłbym to określenie. Pokażcie mi Polaka, Niemca, Francuza czy Włocha, który by dziś nie cenił dobrobytu i nie darzył go pełnym - nawet coraz pełniejszym - zainteresowaniem; u tych ostatnich nawet skutecznym zainteresowaniem. Ale pióro szwajcarskiego pisarza poznaję w tej dyscyplinie społecznej, która nie tylko w rzeczywistości lecz także w wyobraźni nie dopuszcza do powstania aspołecznej myśli czy obrazu, która nie uznaje zdrady i odstępstwa nie tylko w dobrym - lecz takie w złym. I jak w pierwszym wypadku bywa bezmyślna, tak w drugim zawsze jest okrutna. Mieszkańcy Gullen są solidarni w swej solidnej mieszczańskiej uczciwości - i w zbrodni.
Sztuka Durrenmatta jest dziś głośna w Europie, w Polsce wystawiło ją już kilka teatrów. Ale ciekawe wywołuje reakcje. Poprzedza ją opinia utworu znakomitego i odważnego, jednej z najlepszych sztuk lat powojennych a może i całego dwudziestolecia. Sprawozdania z zagranicznych premier są entuzjastyczne, a zapowiedzi premier krajowych pełne optymizmu. Ale pojawiają się pierwsze szeptane recenzje: to wszystko już było, starzyzna i niemiecki ekspresjonizm, mówią koneserzy i znawcy europejskiego teatru. Niektórzy dodają nawet, że dziwią się, dlaczego taką sztukę kwalifikują do grania dyrektorzy scen pierwszorzędnych, ambitnych, ludzie oczytani i nie pozbawieni smaku i kultury, którzy ponadto próbują tworzyć nie muzeum lecz teatr nowoczesny. Ale ten sąd opiera się na kilku zewnętrznych, formalnych spostrzeżeniach z przedstawienia czy sztuki. Brecht był nie mniejszym od Durrenmatta ekspresjonistą nawet w swych ostatnich moralitetach, a jednak nikt mu dzisiaj tego nie zarzuci. Nie wyobrażam sobie współczesnego dramatu niemieckiego, który by zdołał przejść do porządku i uznać za niebyłe trzydzieści lat ekspresjonizmu i prób jego przezwyciężenia. Ale to właśnie decyduje o odrębności niemieckiego dramatu, o tym, że posiada on swój własny charakter który pozwoli wyróżnić go wśród całej współczesnej produkcji scenicznej. Tak jak dramat naturalistyczny, który w początkach XX wieku odznaczał się w Niemczech specyficzmym, pogłębionym i zdramatyzowanym psychologicznie tonem. Dramaturgię Becketta czy Ionesco potrafią bezbłędnie naśladować tylko ci, co nie mają nic własnego do powiedzenia, żadnej tradycji, żadnych doświadczeń i żadnych kompleksów. Ale odbierać komuś prawo do reprezentowania nowoczesności tylko dlatego, że przemawia pełnymi i doskonale zamkniętymi okresami byłoby wielką przesadą. Myślę zresztą, że Durrenmattowi najmniej zależy na tym przymiotniku: nowoczesny. Jak niewielu tylko współczesnych pisarzy nie traktuje on go bowiem formalnie i powierzchownie. I jak człowiek, który wyciągnął wnioski z kilkudziesięciu wieków wegetacji, trwania i rozwoju cywilizacji, nie próbuje już tworzyć nowych systemów, nowych koncepcji i wyjaśnień świata, a tym mniej usiłowałby je narzucać.
Durrenmatt widzi świat taki, jaki dostępny jest wyobraźni i doświadczeniu przeciętnego człowieka, obywatela miasta Gullen czy jakiegokolwiek innego - ale dziś, współcześnie. "Opisuję ludzi, a nie marionetki; tworzę akcję, nie alegorię. Buduję świat, a nie system moralności, jak to we mnie niekiedy wmawiają. Więcej: nie staram się nawet skonfrontować mojej sztuki ze światem, bo taka konfrontacja następuje samoczynnie za sprawą publiczności". Nie lekceważyłbym tych zdań Durrenmatta z posłowia do "Wizyty starszej pani", bo w nich ukrywa się istotny sens sztuki. Powołuje się tam autor jeszcze na świat tragedii antycznej, to także prawda: obiektywność istnienia tych ludzi, tych sił społecznych i psychologicznych ma tutaj tę samą siłę, to samo natężenie. Ale jeśli tragedia grecka była klęską człowieka który rzucił wyzwanie i przeciwstawił się fundamentalnej, boskiej prawidłowości świata, to podejrzewam, że Durrenmatt nie rozróżnia już w sposób tak jasny i jednoznaczny, po czyjej stronie jest boski ład i sprawiedliwość, a kto tragicznie buntuje się przeciwko światu. Durrenmatt nie rozróżnia dlatego, że racje jego protagonistów nie są w rzeczywistości ani jasne, ani jednoznaczne moralnie. Tragedia antyczna wyrastała z pewników moralnych. Kompromitacja tych pewników i ich problematyczność nie podlega dziś dyskusji. Kto chce z niej zdać sobie sprawę, powinien sięgnąć do sztuk miernych, pisanych przez zręcznych rzemieślników literackich, przeczytać na przykład albo obejrzeć "Antygonę" Anouilha. Bez nadmiernej dyskrecji przyznaje się tam autor do rezygnacji z moralnej oceny postaw Kreona i Antygony, i co gorsze, musimy się z nim zgodzić. Anouilh bowiem dobrze rozpoznaje sytuację, w której ocena taka staje się niemożliwa, sytuację współczesną. Tylko że - jak Dołęga Mostowicz w swojej niezapomnianej "Karierze Nikodema Dyzmy" - trafną diagnozą nazbyt chętnie epatuje publiczność.
Ale w "Wizycie starszej pani" problem tragizmu wydaje mi się elementem najgłębszym i rewelacyjnym. A zarazem zaskakująco współczesnym. Z niedowierzaniem i sceptycyzmem można było czytać artykuły, w których kilku młodych krytyków sprzysięgło się obwoływać tragedię wzorem i szansą dzisiejszej literatury. Ich przykłady i wywody były po prostu nieprzekonywające. Durrenmatt pokazał tragedię współczesną. Niezależną od konfliktów politycznych, i starć międzypartyjnych, ale przynależną tylko współczesnemu społeczeństwu. Tragedia rozgrywa się w "Wizycie" w dwóch wymiarach, jakby na dwóch planach. Pierwszy jest finałem, drugi - początkiem. W pierwszym przyjeżdża do Gullen Klara Zachanassian, aby sprowadzić katastrofę na kupca Alberta Illa. Jest to zemsta konieczna i nieuchronna, jak w tragedii antycznej, o czym wiemy już od zakończenia drugiego aktu. Klara Zachanassian działa tu jak los, jest w niej chłodna i wyrachowana sprawiedliwość bóstwa. Kiedyś, przed czterdziestu laty pogwałcone zostało najprymitywniejsze prawo moralne; Klara z dzieckiem Illa musiała opuścić miasto i oparcie znalazła dopiero w domu publicznym w Hamburgu. Teraz powraca stara kobieta, dostatecznie bogata na to, by kupić od miasta Gullen śmierć Alfreda Illa. Nie wydaje mi się słuszne mówić przy tej okazji o przekupnej sprawiedliwości. Wprawdzie Klara żąda bardzo wygórowanej zapłaty za śmierć swego dziecka i swą poniewierkę, ale jej przecież także nikt nie pytał o cenę, jaką musiała płacić za swoje życie. Jeżeli między wspólnikami nie było wcześniejszej umowy, wygrywa ten, kto pierwszy stawia cenę wywoławczą. Po czterdziestu latach Klara jest zepsuta bogactwem i powodzeniem, nic dziwnego, że przedmioty i ludzie mierzą się w jej oczach specjalną wartością.
Ill ginie zaszczuty, przerażony, z dnia na dzień oczekujący śmierci. I tu rozpoczyna się tragedii plan drugi. Na pierwszym planie była katastrofa, finał, karząca ręka sprawiedliwości dosięgła zbrodniarza, który w imię społecznej mieszczańskiej solidarności, w imię niepisanego kodeksu kupieckich obyczajów nakazujących ożenek bogaty lub przynajmniej korzystny - przepędził kiedyś z miasta rudą puszczającą się dziewczynę. Teraz mieszkańcy Gullen w imię tych samych ideałów dostatku, solidności i małego mieszczańskiego szczęścia pozbywają się Illa, popełniając zbrodnię cięższą niż zerwanie z kochanką.
Wina tragiczna ma charakter dziedziczny, przechodzi z pokolenia na pokolenie. Tragedie i mity starożytne łączyły się w cykle jak Oresteja czy trylogia Edypowa. Ale nie znam dramatu, tym bardziej współczesnego, który by w jednym spięciu potrafił przekazać, tragiczne dziedzictwo, tak jak to się stało w sztuce Durrenmatta. To znaczy z pełnym respektowaniem tak modnego dziś prawa rozwoju po linii spiralnej. Jednym z odczuć najbardziej powszechnych w świecie współczesnym jest świadomość narastania skomplikowanych powikłań, zarówno w sferze problematyki, jak i stosunków międzyludzkich. I każda rewolucja stawia sobie szczytne zadanie wyrwania się z tego zaklętego kręgu, uwolnienia się od systemu hamulców społecznych, zredukowania mechanizmu rzeczywistości do praw najprostszych, fundamentalnych, na których można by oprzeć egzystencję człowieka oczyszczoną z przypadkowości narzuconej chaosem rozwoju cywilizacji technicznej, konfliktów społecznych, kompleksów psychologicznych i intelektualnych. Któraż jednak rewolucja spełniła swą obietnicę? Dla gulleńczyków rewolucją ma być miliard Klary Zachanassian; wierzą, że rozpocznie nową epokę, dostatku i szczęścia, prostoty nieskrępowanych obyczajów i moralnej szczerości postępowania. Za ten cel decydują się zapłacić wysoką cenę. Rewolucja się dokonała, jej cenę zapłacono, kurtyna zapada. Czy rozpoczyna się naprawdę nowa era? Pisarz.współczesny nie może jeszcze napisać drugiego aktu tej tragedii.
Ale patetyczna scena epilogu, w której gulleńczycy recytują podniosłe wersety o potrzebie i perspektywach szczęścia na ziemi, ani widza, ani czytelnika nie leczy z gorączki niepokoju. Nie leczy dlatego, że nikt już dziś nie wierzy w tak łatwe zapewnienie prosperity. Przeciwnie, wszyscy wiemy, że te sprawy rozgrywają się na innej płaszczyźnie, nie pozwalają się przewidzieć ani ująć w zaplanowany schemat. Gulleńczycy wydają nam się w tej chwili dziećmi, ich naiwność posiada tę samą domieszkę wyrafinowanego cynizmu. Ale równocześnie kto mógłby przeciwstawić im dojrzałość ostatecznego i bezkompromisowego, ideowego wyroku?
Dramat Durrenmatta rozgrywa się w świecie, w którym nie ma miejsca dla idei. Można więc nawet zwątpić, czy jest on tragedią. Cóż to za tragedia, w której sentymentalny i mdły obowiązek ojcostwa, pogwałcony przez Illa, przeciwstawia się konwencjonalnemu, pełnemu przesądów i tabu światkowi niemieckiego mieszczaństwa? Cóż to za tragedia, w której mdłe i humanitarne przykazanie "nie zabijaj" gwałci się dla bardzo prostacko pojętego podnoszenia stopy życiowej? Tragedia zobowiązuje do ideałów, albo przynajmniej idei. A tych ani śladu w dramacie Durrenmatta.
W przeciwieństwie do miernych sztuk, które oskarża się lub broni z równą obojętnością - niełatwo jest pokusić się o odpowiedź na te zastrzeżenia i pytania. Pióro krytyka musiałoby ustąpić socjologowi i ekspertowi współczesnej cywilizacji; może nawet filozof, tak wszechstronny i tak' włączony w problematykę współczesności jak Sartre, miałby tutaj coś do powiedzenia. Kryzys ideologii od stu lat nieprzerwanie ogarnia coraz większe obszary świata. A rozpoczyna się zawsze paroksyzmem, nagłym wybuchem ideologicznego zaangażowania. W Ameryce była to wojna secesyjna, która niszczyła ostatnie złudzenia, że jakiekolwiek wartości mogą istnieć poza produkcją i poza rozwojem życiowego standartu. Europa przechodziła bardziej dramatyczne i różnorodne wstrząsy zwątpień i nawróceń. Ale miniona wojna miała - jak się zdaje - znaczenie decydujące. Paroksyzm ideologiczny minął lub mija w sposób przewidziany i nie przynoszący niespodzianek. Na zachodzie polega to na prostym rachunku, że bez hitlerowskich armat życie jest bogatsze i pełniejsze. Nawet najgorliwszym zwolennikom trzeciej wojny nie udało się wskrzesić zapału ideologicznego dla antykomunistycznej krucjaty. To kapitalne pojęcie "zimnej wojny", która polega na wzbudzaniu w społeczeństwie, nie ofensywności ale strachu - znajdzie chyba dla siebie miejsce w panteonie ludzkiego obłędu. Jedynym następstwem propagandy stała się dziś produkcja broni atomowej. Można, sobie na to pozwolić i można nawet jej użyć; ale to jeszcze nie powód, by wierzyć w mity wymyślane przez politycznych demagogów.
To właśnie napisał po swojemu także Durrenmatt. Pokazał człowieka ginącego w sposób zorganizowany i nie podlegający dyskusji. I już tylko sprawą jego znakomitej techniki jest, że pokazał to tak sugestywnie. Bo poza całą problematyką intelektualną jest w tej sztuce jeszcze znakomite studium psychlogiczne człowieka osaczonego, ściganego zwierzęcia i myśliwych. Ale o tym kto jest myśliwym a kto zwierzęciem, nie decyduje tym razem natura, lecz, interes. Natomiast o ekspresjonizmie Durrenmatta można mówić o tyle, że znakomicie wyczuwa on podstawową dla tego kierunku antynomią: człowiek - bezimienny tłum, określona indywidualność psychologiczna - i system społecznych konwencji lub odruchów. Sztuka dramatyzuje się przez to wewnętrznie i osiąga napięcie zupełnie niezależne od samego szkicu fabularnego. Ale równocześnie Durrenmatt wyszedł daleko poza problematykę dramatu ekspresjonistycznego z lat trzydziestych, pokusił się bowiem naszkicować jego środkami sytuację współczesną, Sytuację zupełnie nowego bohatera i zupełnie nowego społeczeństwa. I nie potrzebował jej rozstrzygać. Wystarczy, że ją rozumie, że jest obecny.
Krakowskie przedstawienie "Wizyty starszej pani" wymagałoby osobnego artykułu. Jest na to dostatecznie ciekawą pozycja zarówno w repertuarze Teatru im. Słowackiego jak w pracy reżyserskiej Lidii Zamkow-Słomczyńskiej. Legitymuje się ponadto znakomitą scenografią Andrzeja Cybulskiego.
Zamkow wspomina w programie, że odczytała tę sztukę jako bajkę okrutną i mądrą. Dlatego zapewne epilog potraktowany został nie ironicznie, lecz moralizatorsko, stał się takim samym obcym i krzykliwym akcentem jak dziewczyna z czerwonym szalem, która wpadała na scenę kiedyś, jeszcze w przedstawieniu "Pociągu do Marsylii". Zapewne dlatego też reżyserka nie oszczędziła sobie pewnych chwytów bardzo ekspresyjnych w "polowaniu na Illa". Tej "bajce okrutnej" brakło więc trochę racjonalizmu, zamiast spokojnej analizy rosnącej namiętności otrzymaliśmy nerwowe, sugestywne obrazy. Trzeba zresztą przyznać, że zbudowane nadzwyczaj konsekwentnie. I trzeba podkreślić, że one właśnie - ale nie tylko one - stanowiły o charakterze przedstawienia, i o własnym stylu reżyserki, różniącym jej odczytanie sztuki, od wszystkich innych. Trzeba na koniec dodać, że było to odczytanie wierne w zasadzie i tekstowi, i jego problematyce. W krakowskim przedstawieniu "Wizyty" zaszła okoliczność, niespodziewana. Oto posłużyło się ono elementami teatru znanymi i dobrze wypróbowanymi: nie zaskoczy dziś nikogo błyskawiczna zmiana dekoracji na oczach widzów, ani wyszukana gra punktowych reflektorów, ani nawet las odegrany naprędce przez gulleńczyków, jak żądał autor. A jednak widownia przyjęła to wszystko jako zupełnie niewątpliwy wyraz nowoczesności teatru. Czy tajemnica tkwi tylko w tym, że publiczność żywiej i łatwiej reaguje na pomysły już sobie znane? Myślę, że to zadecyduje raczej o trwałości powodzenia "Wizyty". Ale w opisanym wypadku sukces opiera się na pewnej bardzo dyskretnej inwencji realizatorów.
Aczkolwiek sztuka zachęcała do odkrywania w niej rozmaitych metafor i podtekstów, nie wykorzystał tak łatwej szansy Andrzej Cybulski. To bardzo dobrze. Zamiast fikcyjnej atmosfery na scenie mieliśmy najniezbędniejsze elementy określające miejsce akcji, oczywiście skrótowo, aluzyjnie lecz dobitnie. Atrakcyjność tych dekoracji, polegała na tym, że minimalnymi środkami osiągały maksimum, sugestywności, że nie próbowały filozofować, co staje się dziś nie odwzajemnioną namiętnością wszystkich scenografów. To jest pierwszy, autentyczny i wartościowy element przedstawienia.
Drugim jest dyskretna groteska zręcznie wprowadzona przez Zamkow w :otoczenie Klary Zachanassian. Wobec dramatu miasta Gullen odrealnia ona trochę osobę miliarderki: czy to ważne w czyim imieniu i w jakiej postaci występuje tutaj siła Klaruni?. Autor nie chce zdradzić swojej intencji, a więc reżyser nie może także więcej powiedzieć; podważa tylko autentyczność postaci: myślcie w tym momencie o kim i o czym chcecie.
Ale to jest dopiero pierwsza, ideowa konsekwencja groteski. Druga jest już wyłącznie teatralna. Gulleńczycy odgrywający przed Klarą drzewa i leśną zwierzynę, kastraci interpretowani złośliwie przez dwie aktorki, Irenę Hrehorowicz i Kazimierę Szyszko-Bohusz, wreszcie trzech kolejnych mężów w znakomitych wcieleniach Ryszarda Pietruskiego. Sama Klara jest bardzo powściągliwa aktorsko, posiada dostateczną ilość charakterystycznych przypadłości fizycznych, i duchowych. Widziałem w tej roli tylko reżyserkę Lidię Zamkow (dubluje z Katarzyną Meyer), miała ona sceny niezapomniane, w Petersowej stodole, czy na balkonie gospody; może tylko zakończenie potraktowała za bardzo po ludzku i tragicznie; przecież niekoniecznie musi to już być koniec zabawy, zostały jej jeszcze dwa miliardy. Teatralna funkcja groteski polegała więc na aktorskim dystansie do postaci i stąd szły głębsze, nie wytarte sugestie jakiejś nowoczesności.
Mimo wyraźnej dwutorowości koncepcji przedstawienie było aktorsko równe i nie przynosiło większych niespodzianek. Eugeniusz Fulde (Burmistrz), Eugeniusz Solarski (Nauczyciel) i Andrzej Kruczyński (Policjant) z łatwością poradzili sobie z charakterystycznymi drobnomieszczańskimi sylwetkami. Solarski miał tu najlepszy tekst i najlepsze sceny, on pierwszy uświadomił sobie nieodwołalną konieczność śmierci przyjaciela. Natomiast Władysław Woźnik jako Ill prowokuje już do dyskusji. Jako aktor tyle wysiłku wkłada w zniżenie się do poziomu swego bohatera, że braknie już przekonywających środków, by pokazać wyrastanie Illa, jego dojrzewanie do zrozumienia całej bezwzględności mechanizmu społecznego.
Postać Illa jest jednym z ważniejszych argumentów tego dramatu. Jest kreowaniem bohatera i zarazem dowodem nie wprost, że dramat usycha wtedy gdy tego bohatera nie potrafi odnaleźć. U Durrenmatta Ill ginie, bo wymaga tego logika tragedii. Ale dopiero draga, jaką przeszedł dogrzewając do klęski, czyli pełnej świadomości, jest najbardziej dramatycznym, wyrazem współczesnej szansy człowieka.