Artykuły

Histeryczka i cynik

KAŻDY wie, że ostatnio teatry robią różne rzeczy - reklamują, handlują, pośredniczą, organizują itd., itd. (wymieniać można by długo), a czasami nawet grają. Tak jest na przykład w najlepszym chyba trójmiejskim teatrze; w "Wybrzeżu". W kończącym się właśnie roku zasłynął przede wszystkim jako prężna placówka handlowa, oblegana od wczesnego przedpołudnia do wieczora przez tłumy mężczyzn i kobiet niekoniecznie poszukujących tzw. wrażeń duchowych i estetycznych, chyba że takich właśnie dostarczają im stoiska z hinduskimi i tureckimi ciuchami, włoskim obuwiem, niemieckimi kosmetykami i różnymi innymi towarami trudnego do zidentyfikowania pochodzenia.

Ale... złośliwostki na bok. Z pewnością wynajmowanie swych szacownych pomieszczeń handlarzom teatrowi opłaca się bardziej niż uprawianie sztuki. Samo życie.

Jestem więc pełna podziwu, że mimo wszystko w "Wybrzeżu" nie tylko handluje się, ale czasami także i grywa. Mój podziw wzrósł jeszcze, gdyż mało, że się gra, lecz w dodatku wystawia nowe rzeczy i to tydzień w tydzień. W połowie grudnia była premiera na dużej scenie (udana "Historia" Gombrowicza), w przedświąteczny piątek znowu premiera; tym razem w Czarnej Sali odbyło się pierwsze przedstawienie "Panny Julii" Augusta Strindberga w reżyserii Krzysztofa Babickiego. Mało tego! Każde z nowych przedstawień zespół Teatru "Wybrzeże" zdążył zagrać w starym roku aż po trzy razy i w dodatku wstawił je do repertuaru na styczeń. Drżyjcie handlarze! Chyba że to wy właśnie płacicie na działalność artystyczną teatru...

Premiera "Panny Julii" stała się okazją do pokazania bywalcom całkiem przerobionej i odnowionej sali na pięterku (elegancko!) i małego spotkania towarzyskiego przy szampanie. Już choćby dlatego warto było na dwie godziny oderwać się od przedświątecznych porządków. Z czystym sumieniem przyznaję, że warto było i dla samej "Panny Julii" - znanej, ogranej i... ciągle atrakcyjnej. Ta najbardziej chyba popularna ze sztuk Strindberga nie dość, że nie starzeje się (tak samo zresztą jak i ludzkie namiętności), lecz daje też dużą szansę całej trójce (bo tyle osób liczy obsada) aktorów; tym razem Dorocie Kolak (Julia), Jackowi Mikołajczakowi (Jean) Marzenie Nieczuja-Urbańskiej (Krystyna).

Jak świat światem ludzie lubią czytać, a jeszcze bardziej oglądać mezalianso-romanse, a najbardziej te, które się dobrze kończą. Ten co prawda nie kończy się dobrze, lecz zanim się kończy, dzieje się bardzo dużo. No bo czyż to nie fascynujące, kiedy ona piękna, młoda i bogata zakochuje się (może to za duże słowo) w nim; też młodym i atrakcyjnym, tyle że biednym. Ona jest arystokratką, on służącym.

Niejedna Mniszkówna wykroiłaby z tego przepyszny romans. Strindberg wygrzebał taką oto ponoć z życia wziętą historyjkę i zamiast romansu zrobił dramat - namiętności, ambicji, honoru. Jasne, że pod koniec XX wieku mało kto uwierzy, iż arystokratka popełnia samobójstwo tylko dlatego, że przespała się ze służącym. Lecz przecież i niszczące namiętności i samobójstwa zdarzają się nadal, czego kroniki policyjne dowodzą niezbicie. Wracając do "Panny Julii" w reżyserii Krzysztofa Babickiego. Polecam ją z dwóch powodów: Strindberga i aktorstwa. Napisany przed wielu laty dramat ciągle oddziaływuje siła ludzkich namiętności. Aktorstwo w gdańskim przedstawieniu jest na tyle dobre, że pozwala spędzić w teatrze godzinę z okładem bez chwili znużenia. Dorota Kolak jako panna Julia: uwodzicielska i niebezpieczna na początku flirtu, do pewnego momentu w pełni panująca nad jego rozwojem, później sfrustrowana, na przemian agresywna i bezradna, odpychająca i liryczna, szukająca ciepła i oparcia, wyniosła i poniżona, dążąca do samozagłady i próbująca walczyć ze sobą samą. Niemal w każdej ze scen udało się aktorce udowodnić, że oprócz tzw. warunków zewnętrznych ma także talent.

Jacek Mikołajczak gra Jeana, cynicznego sługusa o wybujałych aspiracjach i mentalności niewolnika bardzo ekspresyjnie, momentami przerysowując postać. Jego Jean jest bezczelny i odrażający, sprytny i tchórzliwy, zarozumiały i żałosny. W "Pannie Julii" J. Mikołajczak reprezentuje aktorstwo agresywne, dosłowne aż do przesady, ale to się publiczności podoba.

Osobnym rozdziałem tej inscenizacji jest scenografia Anny Marii Rachel, wiernie kopiująca autentyczne wnętrze - aż do ognia pod płytą, wody w miednicy, rozsypujących się po scenie ziemniaków, okopconych garnków i smażącej się na patelni kiełbasy z cebulą. Można by rzec - żadnego oszustwa, żadnego udawania i zabawy w teatr; wszystko prawdziwe do tego stopnia, że jednym ślinka leci, inni obrywają ziemniakami, jeszcze inni śmieją się pod nosem, zastanawiając, czy kolejne spektakle nie wzbudzą u Jacka Mikołajczaka odrazy do kiełbasy z cebulką. Z przesytu oczywiście. Zaś wszystkie bez wyjątku panie z zawiścią patrzą na piękne kostiumy Doroty Kolak, które nawet jeśli nie są, to wyglądają jak by były z prawdziwego aksamitu i jedwabnej żorżety. Istne cudo!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji