Pożegnanie. Emilia Radziejowska
Przedwcześnie zmarła EMILIA RADZIEJOWSKA. Ale i tak o dziesięciolecia przeżyła swój teatr. Teatr, który mieścił się ongiś na Broadwayu róg Litewskiej - starą, rewiową Syrenę, gdzie za czasów Gozdawy i Stępnia była Radziejowska uroczą młodą gwiazdą.
Nauczył jej tego Ludwik Sempoliński, gdyż pod jego to kierunkiem miała w 1957 roku szczęście ukończyć krótko istniejący Wydział Estradowy warszawskiej PWST.
Była żoną kolegi ze studiów Wojtka Radziejowskiego. Prześlicznie prezentowała się ta para. On - wysoki, szczupły, smagły, ona - dołeczki w policzkach, zadarty nosek, cała w uśmiechach, cała w ruchu. Jak to ze studenckimi małżeństwami często bywa, niezbyt długo ze sobą wytrwali. Za to ona długo wytrwała w swej ukochanej Syrenie. Za dyrekcji Gozdawy i Stępnia była w ich legendarnych widowiskach rewiowych niezmiennym symbolem seksu. Miała satysfakcję wspierać swą młodością i urodą starych mistrzów - samą Lodę Halamę, Adolfa Dymszę, Ludwika Sempolińskiego, Kazimierza Krakowskiego, Tadeusza Olszę.
W późniejszych latach, po odejściu Gozdawy i Stępnia, rzadziej już pojawiała się na scenie. Zagrała jeszcze, jakby na pożegnanie dawnej epoki, fertyczną Yvettę w "Skoku do łóżka" Conney'a, w "Wielkim Dodku" Kofty szalała w zmysłowym tangu, w "Madame Sans Gene" Marianowicza i Minkiewicza uświetniała dworskie życie Cesarza Francji. Ostatnią jej pracą sceniczną był udział w "Dwunastu krzesłach" Ilfa i Pietrowa na jubileusz Bohdana Łazuki (1986). Powikłania w życiu osobistym oddaliły ją wtedy od sceny. Z rzadka uczestniczyła w imprezach estradowych. Wszystko wskazuje, że były to w życiu artystki lata smutne. Ale czy ktokolwiek gwarantował aktorom, iż zdecydowali się na uprawianie zawodu przynoszącego jedynie radość?