Artykuły

Czwarte nawrócenie Kazimierza Kutza

Jesienią 2008 r. ogłosił, że ma raka i cukrzycę. Ale "Piąta strona świata" nie jest artystycznym testamentem, debiutancka powieść Kutza jest raczej rozrachunkiem z własną mitologią. Jako reżyser stworzył bowiem wyidealizowany obraz swojej Heimat. Jego śląscy bohaterowie byli krystalicznie czyści i szlachetni, wykrochmaleni i odprasowani. Po śląsku porządni i uczciwi, religijni i eleganccy. Mieli być przeciwstawieniem dla Polski szlacheckiej, buńczucznej, swarliwej, megalomańskiej i zatopionej we własnej historii - pisze Michał Smolorz w Polityce.

Kutz, który już setki razy deklarował, że Śląsk w jego twórczości to rozdział zamknięty, kolejny raz na Śląsk powrócił. I to w najbardziej osobisty, intymny, czasami wręcz magiczny sposób. Udowadnia, że to nie on nie pasuje do schematów, tylko jego Śląsk nie pasuje do polskich wyobrażeń, że po blisko 90 latach obcowania z Polską ciągle jest to świat odrębny, równoległy. Autor wypiera się autobiograficzności, wszystkich bohaterów uznaje za dzieło swojej wyobraźni, ale jednocześnie mruga okiem, bo nie sposób tych postaci oderwać od jego życia: matki, ojca, dziadka, wujków, kolegów szkolnych, sąsiadów, urzędników, policjantów, nauczycieli. I od rodzinnych Szopienic, małej mieściny wyrosłej pod Katowicami wokół hut cynku i ołowiu, w trójkącie linii kolejowych prowadzących we wszystkie strony świata i skarlałej przyrody zatrutej do pięciu metrów pod ziemią.

Palone mosty.

O swoich ziomkach nie miał dobrej opinii. Przy każdej okazji mówił, że Ślązacy są z natury dupowaci, bezwolnie poddają się wichrom dziejów, zbierają cięgi z każdej strony. Szukał dla nich usprawiedliwienia w przekleństwach historii, gdy byli nieustannie poddawani coraz to innym reżimom politycznym, państwowym, językowym i kulturowym. Sam Śląsk budził w nim skrajnie przeciwstawne uczucia, dlatego trzy razy w życiu wyjeżdżał stąd z postanowieniem, by nigdy już nie wracać.

Pierwszy raz wyjechał w 1949 r. na studia do Łodzi. Krajobraz dzieciństwa w proletariackiej osadzie pod hutą cynku, w iście księżycowym otoczeniu brudnych, mazistych osadników, hałd i wysypisk, budził w nim obrzydzenie. Po latach przyznał: "Kiedy czasami przyjeżdżałem odwiedzać rodzinę, to za każdym razem, gdy pociąg wtaczał się w ten krajobraz, rzygałem ze wstrętu i tylko czekałem, aby zaraz stamtąd sp...ć".

Pierwsze rozstanie było najdłuższe, trwało blisko 20 lat. Jako artysta zadomowił się w kanonie Polskiej Szkoły Filmowej i to wystarczyło, by przez dłuższy czas brylować na stołecznych salonach. Ale i tak uważany był za odmieńca, jako jedyny przyniósł ze sobą przeszłość plebejusza z kresów zachodnich, wyrosłego z zupełnie innej mentalności niż obowiązujący romantyczny mit polskiej literatury. Gdy Warszawa leczyła rany po Marcu 1968 r., przyszedł pierwszy kryzys, który można by nazwać tożsamościowym. Kutz tak go wspomina: "Zdałem sobie sprawę, że nic nowego już w tym układzie nie wymyślę. Mogłem na lata pozostać małym pijaczkiem spędzającym życie przy stoliku w SPATiF, ale miałem ledwie 40-tkę, za wcześnie na upadek".

Śląskie Hollywood.

Pomogło spotkanie z Jerzym Ziętkiem, przewodniczącym Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Katowicach (ówczesny odpowiednik wojewody), legendarną postacią tamtego czasu. Ziętek miał za sobą imponujące inwestycje, gmachy publiczne, osiedla, szkoły i szpitale, marzyło mu się jeszcze śląskie Hollywood. Kutz połknął haczyk. Dostał okazały apartament w przedwojennym wieżowcu w centrum miasta i nieograniczone środki na produkcję filmu. Nie chodziło nawet o pieniądze, daleko bardziej przydatne było wszystko inne, co wojewoda mógł załatwić jednym telefonem: wstęp do hut i kopalń, tłumy statystów, usługi techniczne, szycie kostiumów, budowa dekoracji. Tak powstała "Sól ziemi czarnej" (1969 r.).

Ale było to wydarzenie nie tylko artystyczne. Krajobraz, który w autorze budził dotąd odrazę, nagle stał się dlań materią artystyczną najwyższej próby, a zarazem osobistą deklaracją tożsamości. Plebejsko-proletariacka śląskość na filmowym ekranie została nagle wyniesiona na najwyższy piedestał, a twórca niemal z dnia na dzień stał się górnośląskim idolem. Poszedł więc za ciosem, praktycznie z marszu powstała "Perła w koronie" (1971 r.), równie malownicza balladowa opowieść, w której rozkwitł społeczny temat śląskiej krzywdy, ludzi bezdusznie wykorzystywanych przez różne reżimy, których tęsknota za Polską została zmarnowana.

Dziś z perspektywy 40 lat widać, że tamte dzieła miały dla Górnoślązaków wymiar wręcz mitologiczny. Wedle Kutzowskiej estetyki, zgodnie z jego widzeniem Śląska, według charakteru filmowych postaci ukształtował się wzorzec mieszkańca tej ziemi, który został przyswojony i obowiązuje do dziś.

Jerzy Ziętek wywiązał się ze swoich zobowiązań: śląskie Hollywood nabierało rumieńców. W Katowicach powstał pierwszy pozawarszawski zespół filmowy Silesia, oczywiście pod kierownictwem Kutza, który objął też funkcję głównego reżysera w katowickiej telewizji. Idylla trwała jednak krótko. Odkąd partyjną władzę w Katowicach objął Zdzisław Grudzień, zaostrzał się jego konflikt ze starym wojewodą, który w 1975 r. złożył dymisję. Kutz stracił głównego promotora, a wkrótce też stanowisko kierownika Silesii i pracę w telewizji. Zniechęcony, drugi raz postanowił zerwać ze Śląskiem.

Z Życia Giszowca.

Ale kiedy epoka gierkowska chyliła się ku upadkowi, w 1979 r. wpadł Kutzowi pod rękę genialny temat: na polecenie tegoż Grudnia przystąpiono w Katowicach do burzenia "reliktu kapitalizmu", czyli osiedla Giszowiec (tego samego, które niemal 30 lat później opisze w "Czarnym ogrodzie" Małgorzata Szejnert).

Błyskawicznie napisał scenariusz "Paciorków jednego różańca" i jeszcze zdążył uchwycić kamerą, jak znikały kolejne domki z ogrodami, które dla górników postawili "obrzydliwi kapitaliści". Pod względem społecznym była to kolejna odsłona śląskiej krzywdy, pod względem artystycznym - Grand Prix na festiwalu w Gdyni. Burzenie Giszowca zatrzymano w połowie, a Kutz stał się na rodzinnym Śląsku prekursorem Sierpnia 1980 r. Wrócił na stanowisko głównego reżysera w katowickiej telewizji, dostał też stałą kolumnę w wydawanej tu kolorówce "Panorama", gdzie co tydzień zamieszczał swoje manifesty. Poświęcał je regionowi i mieszkańcom, walczył z miejscowymi kompleksami, podbudowywał śląskie ego, demaskował rzeczywiste i domniemane krzywdy, drwił z "ciemiężycieli". Znów stał się idolem, czemu sprzyjała atmosfera karnawału Solidarności.

Kutz był swój i coraz bardziej stawał się symbolem górnośląskiej niezależności. On sam podbijał bębenek, w kolejnych artykułach wywodził, ile krzywd jego ziomkowie doznali od władzy pruskiej, potem od sanacji, od Hitlera i wreszcie od komunistów.

Koniec karnawału.

Ukoronowaniem tego czasu miał być wyreżyserowany przezeń spektakl Teatru Telewizji "Stary portfel", autorstwa zabrzańskiego dramaturga Stanisława Bieniasza - surowe oskarżenie komunistycznej Polski, opowieść o byłym powstańcu śląskim, który przymuszony nędzą wyrzeka się swoich ideałów, przyjmuje niemiecką rentę i wyjeżdża do RFN. Spektakl ukończono na kilka dni przed stanem wojennym.

Zemsta władzy była okrutna. 13 grudnia 1981 r. Kutza internowano jako jedynego artystę tej rangi. A "Stary portfel" z marszu skasowano. (Potajemnie zrobioną kopię ocalili dwaj technicy i przechowali do 1989 r.). Kiedy reżyser siedział w milicyjnych kazamatach, na ogólnopolskiej antenie TVP puszczano "Sól ziemi czarnej".

Uwolniony po interwencji katowickiego biskupa Herberta Bednorza, przez kilka miesięcy błąkał się po Katowicach. Po raz trzeci podjął desperacką decyzję opuszczenia Śląska. Zdobył się na gest, który do dziś niektórzy mu wypominają: od gen. Czesława Kiszczaka przyjął "przeprosiny za pomyłkowe internowanie" wraz z "reparacją wojenną", czyli mieszkaniem na prominenckim osiedlu w Wilanowie, gdzieś pomiędzy Alfredem Miodowiczem a Jerzym Urbanem.

Dwa lata później nakręcił film "Na straży swej stać będę" - o pierwszych miesiącach hitlerowskiej władzy na polskiej części podzielonego Śląska i tragicznych bohaterach rodzącego się pośród młodej inteligencji oporu. Obraz przeszedł bez echa, co twórcę ostatecznie zniechęciło. Odtąd na każde pytanie o swoją Heimat zdecydowanie odpowiadał, że to zamknięty rozdział, do którego nie ma zamiaru wracać. Nawet kiedy po upadku PRL nakręcił jeszcze "Śmierć jak kromka chleba" (1993 r.) i "Zawróconego" (1994 r.), były to jedynie filmy, których akcja rozgrywała się na Śląsku, lecz nie pośród Ślązaków.

Odkurzanie tożsamości. Po 1989 r. Górny Śląsk eksplodował w odkurzaniu swojej tożsamości. Jak grzyby po deszczu wyrastały organizacje regionalne, rodziły się wymyślne przedsięwzięcia kulturowe, w tym masowy konkurs gwary pod nazwą "Po naszymu, czyli po śląsku" (autorstwa Marii Pańczyk). Ruszyła edukacja regionalna, w 1990 r. w Katowicach uruchomiono pierwszy własny kanał telewizyjny. Choć rdzenni Ślązacy stanowią dziś w regionie mniejszość (łącznie ok. 1,2 min w dzisiejszych województwach katowickim i opolskim oraz ok. 130 tys. w granicach Republiki Czeskiej - na ok. 6 min wszystkich mieszkańców tych terenów), to siła regionalnej identyfikacji okazała się niespożyta, a nawet atrakcyjna dla ludzi, którzy dotąd się do niej nie poczuwali. Brakowało najważniejszego: lidera.

Reżyser długo bronił się przed kolejnym powrotem. Rezydował w Krakowie, gdzie pracował dla teatrów i dla telewizji. Na wszystkie prośby i propozycje ze Śląska odpowiadał twardo: nie. To zamknięty rozdział w moim życiu. A jednak w 1994 r. podjął się prowadzenia cyklicznego talk-show w telewizyjnej Dwójce: "Wesoło czyli smutno. Kazimierza Kutza rozmowy o Górnym Śląsku". Stało się jasne, że ciągnie wilka do lasu.

Na fali popularności wystartował w 1997 r. do Senatu z województwa katowickiego. Zyskał rekordowe pół miliona głosów. Odtąd w każdych kolejnych wyborach bez trudu zdobywał mandat, mimo że zrezygnował z partyjnych rekomendacji, startując jako kandydat niezależny.

Anty wzorzec. Sam czasami dziwi się swojej popularności: "Przecież jestem zaprzeczeniem wartości, które się tu uznaje za najważniejsze. Głośno głoszę, że jestem agnostykiem i antyklerykałem, co na głęboko religijnym Śląsku jest nie do przyjęcia. Trzy razy byłem żonaty, podwójny rozwodnik w takim prorodzinnym regionie to obraza boska. Zawsze w pierwszym szeregu chodzę na marsze gejów, a dla konserwatywnie myślących Ślązaków to skandal".

Ale widać zachowawczość ziomków nie jest tak surowa. Zaprzyjaźniony z Kutzem Wojciech Kilar, człowiek głęboko religijny, wiele razy powtarzał: "Ja myślę, że u Kazia to jest pewna poza. Kiedy spojrzy się na jego twórczość, to widzę, że jest ona na wskroś chrześcijańska, że jest w niej więcej wiary niż we mnie, który żyję z brewiarzem i różańcem". Wzajemnym szacunkiem obdarzają Kutza śląscy biskupi, a opolski ordynariusz abp Alfons Nossol był inicjatorem przyznania artyście doktoratu honorowego na własnej uczelni.

Rosnąca popularność przyniosła mu rewelacyjny wynik w ogłoszonym w 2000 r. przez "Gazetę Wyborczą" plebiscycie na najwybitniejszych Ślązaków XX w. Wygrał - co było jasne od początku - Wojciech Korfanty (1873-1939), legendarny polityk chadecki, bezsprzeczny idol Ślązaków na przełomie XIX i XX w. Na drugim miejscu głosujący umieścili wspomnianego Jerzego Ziętka (1901-1985), stawianego za wzór urzędnika w służbie publicznej, nawet w ciemnych czasach PRL. Trzeci na liście był Kazimierz Kutz, najwyżej oceniony pośród żyjących postaci.

Autonomista.

Kutz mocno przewartościował swoje poglądy na historię i współczesność matecznika. Od apoteozy walki o polskość i plebejskiej legendy - zawędrował na pozycje śląskich autonomistów. Coraz więcej mówi o wielokulturowej, wielonarodowej i wielojęzycznej historii i kulturze tego miejsca. Jest dziś zwolennikiem daleko posuniętej samorządności regionalnej, wzorowanej na przedwojennej autonomii województwa śląskiego. Uzasadnia to tak: " Ślązacy sparzyli się na wszystkich możliwych podległościach państwowych i narodowych, w każdym układzie byli przede wszystkim siłą roboczą i mięsem armatnim. Byli cały czas nawracani, na przemian germanizowani, czechizowani i polonizowani. Jeszcze niedawno żyli tu ludzie, którzy nie ruszając się z miejsca byli obywatelami kolejno sześciu państw".

W Narodowym Spisie Powszechnym z 2002 r. Kutz zadeklarował narodowość śląską i stał się jednym ze 173 rys. obywateli, którzy tak określili swoją tożsamość. Gorąco wspiera prace nad uporządkowaniem języka śląskiego. Stał się duchowym patronem rosnącego w siłę Ruchu Autonomii Śląska. A kiedy już bywa z ironią porównywany do Mojżesza, odpowiada: "Już wiele razy mówiłem, że Ślązacy są w Polsce takimi wice-Żydami. Nas - podobnie jak Żydów - ciągle się o coś podejrzewa. A to że jesteśmy separatystami i chcemy rozpadu Polski, a to że jesteśmy kryptoNiemcami itd. A my chcemy - powiem za Tischnerem - po prostu być sobą u siebie".

W Warszawie zapracował na wizerunek starzejącego się platformersowego (jest senatorem z listy PO) pyskacza, którego TVN chętnie wykorzystuje, aby przyłożyć PiS. W PiS jest znienawidzony, Jarosław Kaczyński przyjechał nawet na Śląsk i na spotkaniu w Bytomiu publicznie domagał się "wyeliminowania Kutza". Lokalni politycy samorządowi co rusz przełykają w milczeniu gorzkie pigułki, jakie Kutz im serwuje z pozycji mędrca, z którym nie można dyskutować.

Gdy czasami współpracownicy proszą go o stonowanie języka, odpowiada: " Starość daje mi przywilej bezkarności, więc z niego korzystam. Nie muszę kierować się polityczną poprawnością. Za długo o śląskich sprawach mówiło się półgłosem, w tonie proszalnym".

Rozrachunek. Jesienią 2008 r. ogłosił, że ma raka i cukrzycę. Ale "Piąta strona świata" nie jest artystycznym testamentem, debiutancka powieść Kutza jest raczej rozrachunkiem z własną mitologią. Jako reżyser stworzył bowiem wyidealizowany obraz swojej Heimat. Jego śląscy bohaterowie byli krystalicznie czyści i szlachetni, wykrochmaleni i odprasowani. Po śląsku porządni i uczciwi, religijni i eleganccy. Mieli być przeciwstawieniem dla Polski szlacheckiej, buńczucznej, swarliwej, megalomańskiej i zatopionej we własnej historii. Jeśli już pojawiał się pośród nich szwarccharakter, to na pewno był to Niemiec, ewentualnie przybysz z Kongresówki. Największym sukcesem reżysera była wiara jego ziomków, że tacy są naprawdę.

U progu lat 70., kiedy kutzowska mitologia sięgała szczytów powodzenia, w Komitecie Wojewódzkim PZPR w Katowicach szukano antidotum na ten sukces. Znaleziono wydaną w 1969 r. w Niemczech powieść "Cholonek oder der liebe Gott aus Lehm" ("Cholonek, czyli dobry Pan Bógz gliny"). Jej autorem był Horst Eckert (pseud. Janosch), urodzony w 1931 r. w Zabrzu-Zaborzu. Pisarz znany był już na całym świecie jako autor poczytnych książeczek dla dzieci, które sam ilustrował. Zrobił na nich majątek, osiadł na Teneryfie i napisał coś od serca o swoich stronach rodzinnych.

Obraz Ślązaków w tej powieści był przerażający. Autor - bezwzględny szyderca - przedstawił swoich ziomków jako obleśnych prostaków, gnuśnych, ospałych gburów, pozbawionych wszelkich wartości duchowych, jak chorągiewki ustawiających się z wiatrami polityki. Na kartach "Cholonka" ciągle ktoś kogoś zabijał siekierą za kawałek słoniny, ciągle ktoś z kimś kopulował hetero, homo lub kazirodczo, obżerał się, spijał i legał w gnoju. Autor nie miał dla Ślązaków pobłażania, co najwyżej odrobinę współczucia za okrutne wyroki historii. Powieść była znakomita literacko, niezwykle sugestywna, więc szybko ją przetłumaczono i wydano w 1972 r. jako coś w rodzaju anty-Kutza. Odtąd w sztuce istniały dwa przeciwstawne śląskie światy: Kutzowy i Janoschowy.

Kutz nie kryje inspiracji "Cholonkiem" przy pisaniu "Piątej strony świata". W 2004 r. po raz pierwszy spotkał się z Horstem Eckertem podczas jego pobytu w Zabrzu i można powiedzieć, że obaj twórcy zaprzyjaźnili się, odnajdując głęboką wspólnotę doświadczeń oraz tożsamość charakterów i losów: Ślązaka z polskiej strony i Ślązaka ze strony niemieckiej. Każdy na swój sposób był wygnańcem i każdy na swój sposób wciąż do swojej Heimat powraca. Z pewnością dzięki "Cholonkowi" bohaterowie powieści Kutza są stokroć bardziej wielobarwni i soczyści niż aniołowie z jego pierwszych śląskich filmów. Autor niczym biblijny prorok mówi swoim krajanom: dałem wam już wszystko, co mogłem dać i w sztuce, i w publicznej działalności, wyprowadziłem was do ziemi obiecanej, a teraz wam powiem, jacy jesteście naprawdę.

40 lat temu reżyser opisywał świat, który- choć już dogorywał - jeszcze żył. Dziś tamtego świata już nie ma, został przeniesiony w krąg baśni, gdzie wszystko jest możliwe.

Autor jest śląskim regionalistą, publicystą, producentem telewizyjnym.

Cytaty pochodzą z filmów dokumentalnych i audycji telewizyjnych produkcji Anteny Górnośląskiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji