Gdański niewypał na scenie warszawskiej
O tej sztuce wielkiego, choć czasem nudnawego, Ibsena, rzadko się pamięta. I słusznie. "Kobieta z morza" jest przegadana. Papierowa retoryka większości kwestii, na scenie brzmi nieautentycznie. Dałoby się z tego zrobić co najwyżej słuchowisko dla starszych i niezbyt wymagających słuchaczy. Podczas spektaklu często odgadywałem, jakimi słowami rozpocznie się następna część dialogu. Często ostatnie słowa poprzedniej kwestii, niczym echo, rozpoczynały zdanie wypowiadane przez drugiego rozmówcę. W ten sposób na scenie wypowiedziano o setkę słów więcej, aniżeli trzeba. Przeciętnie bystry tłumacz albo reżyser mógłby to z łatwością wyeliminować.
Jako głos w obronie kobiet, też to wypadło mizernie, ponieważ zbyt tendencyjnie potraktowano postacie męskie. Sprawiają wrażenie pozbawionych skrzydlatej duszy, pseudointeligentnych gamoni. Na scenie jeszcze bardziej niż w samym tekście.
Nie chce mi się streszczać tej niby-realistycznej, niby-symbolicznej, niby-poetyckiej sztuki. W każdym razie, jest to smutna historia. Przede wszystkim o bogatej duchem, drugiej żonie poważnego teoretycznie doktora, w prowincjonalnej portowej mieścinie. W dodatku dwie córki doktora z pierwszego małżeństwa za nią nie przepadają. Kiedy w miasteczku pojawia się po latach jej dawny narzeczony, amerykański marynarz - względny spokój rodzinny zostaje zburzony. Ale wszystko dobrze się kończy, choć finał jest potraktowany ironicznie.
Wszystkie postacie uważają się za nieszczęsne i nie zrealizowane. Przynajmniej duchowo. A obiektywnie, oprócz trójki kobiet, są one po prostu przeraźliwie nudne. Jak cały spektakl.
Scenografia nijaka, realistyczno-staroświecka. Smętna muzyka zalatuje amatorszczyzną. Brak jakiejkolwiek koncepcji na oświetlenie sceny. Jest szaro i buro. Jak u Matysiaków. Oprócz młodych aktorek grających córki, wszyscy pozostali grają, jak to się mówi w teatralnym slangu - kubłami. Jak w niemym kinie. W tym kontekście, żona doktora - Joanna Bogacka, jest wyraźnie najlepsza, choć także przesadza. Może dlatego, że pozbawiona równorzędnych partnerów, stara się jak najsugestywniej odegrać własną etiudę sceniczną. Kiedy rozdarta wewnętrznie pada na ziemię, w połowie odległości pomiędzy dawnym kochankiem, przypominającym operetkowego amanta przebranego za gangstera, a własnym mężem, przypominającym Lenina - śmieszność spektaklu dochodzi do zenitu.
Sądząc po minimalnych oklaskach, publiczność nie dała się nabrać na pozory głębi.