Zamiast namiętności-spekulacja
Tyle się namęczyli, napróbowali, napocili w tych kostiumach, tyle na to wydano pieniędzy, tyle wysnuto publicznie teorii przed premierą - jakie to ważne i współczesne zdarzenie teatralne... I co? Klops. "Niebezpieczne związki" są przedstawieniem nudnym i "przekombinowanym", efekciarskim w światłach i przestrzeni, a niestety mało efektownym.
W czasie premiery właściwie doszło do "teatralnej katastrofy". Kiedy umiera zacna i urodziwa prezydentowa de Tourvel (Dorota Kolak) publiczność niespodziewanie wybucha śmiechem. A to za sprawą dziwnej Zakonnicy - Lucyny Legut, która pojawia się na scenie "prywatnie" jako słynna Lucha-Skandalistka. Na nic już jej krzyk, bo i tak rozbawionej publiczność nic nie uciszy.
"Niebezpieczne związki" na podstawie powieści de Laclosa, XVIII - wiecznego francuskiego pisarza, który znany jest właściwie tylko jako autor tego jednego utworu, na scenę "przystosował" Christopher Hampton. Jego tekst posłużył też jako scenariusz do realizacji głośnego filmu w bardzo dobrej obsadzie. Grali w nim Glenn Close, John Malkovich i Michelle Pfeiffer, a Hampton za scenariusz dostał prestiżową nagrodę. To udana adaptacja, tyle że pozbawiona specyficznego nastroju, który niesie zapisana w listach opowieść de Laclosa.
Gdański spektakl reżyserował Waldemar Zawodziński, artysta doświadczony i wrażliwy, któremu ten spektakl po prostu się nie udał. Popełnił w nim błędy obsadowe i interpretacyjne. Wydaje się nawet, że trudno było reżyserowi zdecydować się na swoistą jednorodność konwencji teatralnej. Coś tu z farsy, coś z nadętej komedii oświeceniowej, coś z tragedii, a wszystko w jednym miksie brzmi fałszywymi tonami.
Markiza de Marteuil - Joanna Bogacka - najbardziej sugestywna, aktorsko perfekcyjna i konsekwentna - tworzy postać kobiety, która właśnie przegrywa swą świetność, a równocześnie z mistrzostwem uczestniczy w grze i intrydze. Rzeczywiście jest lepsza od wicehrabiego de Valmonta (w tej roli Jarosław Tyrański), bo demonstruje z taką samą klasą uwodzicielskość i obrzydzenie. Tyrański natomiast gra swego Valmonta od początku spektaklu na zbliżonych tonach. Jego bohater jest agresywny, dość wulgarny i wydaje się, że niewiele wie o wielkich uczuciach, choć ponoć zakochuje się w prezydentowej de Tourvel. Mniej w nim z Don Juana, więcej z agresywnego samca.
Dorota Kolak stara się zróżnicować postać prezydentowej de Tourvel, ale dość trudno jej zagrać uległą kobietę, na którą miłość spada niczym "grom z jasnego nieba". Demonstruje więc własną niezależność, by nie powiedzieć zamaszystość - choćby w sposobie chodzenia, a jej "słodkie oczy" do Valmonta wydają się raczej maską niż jej prawdziwą naturą. Bo i też dlaczego tak bez pamięci właśnie Valmonta ma kochać prezydentowa?!
A biedna Cecylia Volanges - Magdalena Boć - zaledwie w jednej scenie może logicznie zinterpretować swoją nieznośną płaczliwość i histeryczność. Nie ma w tak ustawionej postaci żadnej konsekwencji interpretacyjnej wynikającej z tekstu. Podobnie z rolą kawalera Danceny (Grzegorz Gzyl). Tworzy on pomysłowo komiczną postać i jego istnienie na scenie jest znaczące, tyle że nie w tym spektaklu. Ale wina to reżysera, nie aktora.
Z dużą przykrością patrzyłam też na innych bohaterów "Niebezpiecznych związków". Przyodziani w piękne kostiumy - znakomite dokonanie artystyczne Marii Balcerek, bodaj najlepsze w tym widowisku - nie dialogowali niestety, a wygłaszali jakieś kwestie - czasami zupełnie obok siebie. Sceny, niczym montowane kadry, nie dały się skleić w płynnie następujące po sobie obrazy.
Nie pomogły też temu spektaklowi światła - zarówno te tworzące klimaty, jak i te świecące prosto w publiczność. Nie pomogła przestrzeń, na której reżyser wyczarowywał nawet ładne plastycznie obrazy. Przedstawienie było nużące. A finał drugiej części stał się nieomal nieporozumieniem artystycznym. Waldemar Zawodziński chciał udowodnić, że gra w miłość, perfidia, gra w uczucia, manipulacja ludźmi, zwycięstwo rozumu nad uczuciami - mogą zniszczyć bohaterów. To wszystko prawda, tyle że tym razem zniszczona została cierpliwość widzów i wiara, że można po dobrym filmie zrobić równie dobre przedstawienie, szczególnie gdy tak wiele obiecuje się przed premierą.