XXX lat scenografii warszawskiej
Nie ma potrzeby stwierdzać, jak wielką stratę poniósł teatr polski wraz z przedwczesną śmiercią Jana Kosińskiego. Piękno i rozmach jego scenograficznych wizji ma w oczach każdy, mądrość jego teoretycznych refleksji znana jest czytelnikom "Kształtu teatru", znana i czytelnikom "Teatru", który miał zaszczyt zamieszczać wiele tekstów Zmarłego. Tekst, który dziś publikujemy, jest ostatnim, co wyszedł spod pióra Kosińskiego. Był to wstąp do katalogu wystawy "Scenografia teatrów warszawskich", zorganizowanej w Budapeszcie przez Irenę Burkę i Anielę Wojciechowską. (Red.)
Warszawska scenografia w trzydziestoleciu? - No cóż, to jest jakiś konkret, o tym dałoby się może coś powiedzieć. Spróbujmy, zwracając się do własnych wspomnień, jakoś tę sprawę pobieżnie zrekapitulować. Gdyby mnie pytano o stan bieżący i o perspektywy na przyszłość - odmówiłbym zeznań, bo chwila wydaje się nic po temu: zarówno teatr jak i sztuki plastyczne znalazły się ostatnio w jakimś punkcie zwrotnym, którego bez dystansu lepiej nie oceniać; obie dyscypliny pragnęłyby wyjść z własnej skóry, przekroczyć własne granice, odrzucić własną przeszłość, a inspiracji szukać w zmiennej obfitości sztuki ekranu, w amorfii nieprzetworzonej rzeczywistości. Dokąd to zaprowadzi, to już pytanie dla wróżki, natomiast cała niedawna nawet przeszłość wraz z jej wzlotami nabrała już może nazbyt historycznego charakteru, a więc tym bardziej nadaje się do wstępnego i pobieżnego porządkowania.
Próbowano już różnych podziałów i segregacji, dzieląc działających scenografów na starych i młodych - tych sprzed wojny i i tych co zaczynali już po. Młodszych dzielono wedle miejsca studiów na szkołę warszawską i krakowską - na pewno odległe od siebie w punkcie wyjścia albo próbowano ich wiązać, bodaj częściowo i doraźnie, z poszczególnymi aktualnymi kierunkami. Podziały te, jako sztuczne i nietrwałe, nie zawsze bywały pomocne, a często wnosiły dużo zamętu.
Jasne jest, że po przerwie wojennej scenografia nasza zaczęła się niemal od tego punktu, w którym się przerwała, ale nie całkiem - zarówno starzy, jak ci, co przed wojną ledwie mieli sposobność zacząć, po kilku latach przymusowej klasztornej abstynencji dorwali się do sceny nie tylko z zapałem pozwalającym zdominować niesłychany prymitywizm warunków, lecz i z jakąś zsyntetyzowaną przez czekanie świadomością, próbującą formułować wnioski z całego międzywojnia od zdobyczy Reformy poczynając. Młodsi, którzy wtedy debiutowali, też nie mieli do powiedzenia nic innego.
Ot na przykład przypominam sobie debiut teatralny Andrzeja Stopki - jednego z najciekawszych zjawisk tamtych dni (było to oczywiście w Krakowie). Nie był on już wtedy szczególnie młodym plastykiem, ale w teatrze zaczynał. Otóż to, co proponował na początku, zdradzało liczne ślady ekspresjonistycznych deformacji kierunkowych, jakie my, którzyśmy zaczęli trochę wcześniej, zdążyliśmy przezwyciężyć już w ostatnim okresie przed wojną.
Nastąpiły czasy socrealizmu, które obok niewątpliwych "błędów i wypaczeń" przyniosły teatrom stabilizację, poprawę bazy technicznej i wykonawstwa z pewną nawet skłonnością do eksperymentów technologicznych. Ci, którzy pojęli ten kierunek jako zachętę do łatwizny w duchu starego naturalizmu, zostali zdominowani. Cokolwiek by się powiedziało, nawet "produkcyjniaki" wymagały wynalazczości ikonograficznej, co stanowiło zdrową odtrutkę na bezproblemową sztampę przeestetyzowanych saloników z przedwojennych komedii. Uprawiana wtedy masowo "klasyka" - raczej mało precyzyjne pojęcie obejmujące wszelaką dramaturgię i materię teatralną realizowaną w kluczu quasi-historycznym - zmusiła do pogłębienia umiejętności korzystania ze źródeł ikonograficznych bez popadania w mechaniczną "wierność", przed którą się broniono.
Dość bezbronni natomiast przystąpiliśmy wówczas do polskiego dramatu romantycznego, gdyż poetycki skrót i metaforyzm nie były wtedy kultywowane. Ale też zaraz potem nadrobiono to z lichwą. Wizyty w Warszawie teatrów Brechta i Vilara stały się hasłem wywoławczym do wypowiedzenia walki przerostom opisowości, a mający niebawem nastąpić okres wpływów zachodniej dramaturgii awangardowej oraz nowych prądów plastycznych - w tym czasie, głównie abstrakcji organicznej (której bezpośrednia przydatność dla spraw sceny była z konieczności ograniczona) doprowadził do swoistej autonomii języka plastycznego scenografii.
Nie było warunków na jakieś zmiany samego "miejsca teatralnego" - trzeba było wykorzystywać istniejące i adaptowane ad hoc sceny i scenki pudełkowe z możliwie prymitywną aparaturą, ale starano się wykorzystywać je inaczej dla nowych zadań: rozbudowywano proscenia, podciągano najwyżej jak się dało mosty portalowe. Nowa dramaturgia, a także nowy sposób pokazywania starej - z troską o większą płynność, zwartość i organiczność spektaklu - stwarzały tendencję do eliminowania antraktów i do nawrotu do zmian otwartych, zaprzepaszczonych przez teatr dziewiętnastowieczny, do rozwiązań bardziej kinetycznych, w wyrazie plastycznym opartych o swoisty podabstrakcjonizowany konstruktywizm, a opisowość miejsc akcji zastąpiona została skrótowym "aluzjonizmem" wymiennych znaków. W tym kierunku wykazaliśmy chyba większą śmiałość i pełnię niż wiele teatrów Europy.
Dająca się zauważyć na początku lat sześćdziesiątych inwazja kolegów z tzw. szkoły krakowskiej wniosła w to wszystko pierwiastek malarskiej i kolorystycznej swobody, który zwłaszcza okazał się cenny w teatrze operowym i w ogóle muzycznym (któremu dotąd brakowało własnej dynamiki scenograficznej). Równocześnie wraz ze śmiercią Leona Schillera kurczy się z wolna wpływ jego przemożnej osobowości, nakazujący będącym w jego kręgu reżyserom i scenografom przestrzeganie jakiejś podstawowej architektoniki spektaklu w oparciu o swoistą hierarchię wartości, metodyczną analizę i współzależność elementów. Zaczyna się estetyka tzw. "przerostów", może zbyt mechanicznie potępiana przez pewnych krytyków, co do których można się obawiać, że główną ich cnotą był raczej niedostatek wrażliwości wzrokowej, lecz którzy w sumie sygnalizowali zjawisko realnie istniejące: zmianę receptury spektaklu, niejako autonomię strony wizualnej.
Oczywiście odpowiedź na pytanie czy to dobrze, czy źle, nie może być zbyt jednoznaczna i pochopna - bez wątpienia wszędzie tam, gdzie punkt ciężkości spoczywał jak dawniej na przekazywaniu dramaturgii, zjawisko mogło być niepokojące, ale nie było przypadkowe, ponieważ wyprzedziło o parę lat głośno wykrzykiwane na świecie hasła integralności teatru i walkę z dominacją dramaturgii, ograniczającej jego zadania do roli usługowej. Równocześnie i sama dramaturgia - ta nowsza, podszyta awangardą - przestała się zadowalać słowem, odwołując się coraz częściej, w coraz dłuższych didaskaliach, do innych środków teatru - zwłaszcza wizualnych. Z obu stron postulowano kreacjonizm - dramat przestał być opowiadaniem "historii prawdziwych", dziejących się w określonym czasie i miejscu, a spektakl przestał być pokazywaniem tych historii techniką ilustracyjną. Naturalną koleją rzeczy, skoro zdarzenie teatralne stało się projekcją wewnętrznego świata autora, inscenizatora i scenografa - ich snem na jawie - poetyka onirycznego surrealizmu wykazała tu zdumiewającą żywotność i nie została dotąd przezwyciężona. To późne dziedzictwo surrealizmu jest zjawiskiem o tyle osobliwym, że poza teatrem nie miał on u nas wczesnych rodowodów ani konsekwentnych reprezentantów.
Następną tendencją wcześnie ujawnioną stały się wpływy pop-artu i wszelkiego neo-naturalizmu, stanowiącego zbitkę różnych typów kolekcjonerstwa wszelakich "objets trouves", "assamblaży", straszenia "turpizmem", makabrą i okrucieństwem, posługiwania się wyabstrahowanym autentyzmem cytatów, a wszystko to we wspomnianej na początku chęci konkurowania z estetyką ekranu, z jego kaskadową abondacją w przekazywaniu wizualnych znaków opisowych i metaforyczno-symbolicznych, chęci na pewno niebezpiecznej, bo jednak scena to nie ekran i wszystko co na niej istnieje, istnieje rzeczywiście i dosłownie, z całym natręctwem, wykazując nieporadność w zanikaniu. Jednorodność z działającym na scenie człowiekiem odbiera tym praktykom metaforyczność i dwuznaczność, jaką miewają na salach wystawowych, prowadząc do dosłownego zagracenia sceny przedmiotami, gadatliwą i nazbyt statyczną opisowością.
Przebiegając pośpiesznie trzydziestolecie - z pominięciem nazwisk, które przy tak wielkim skrócie musiałyby być tylko niesprawiedliwym i dowolnym wyciągiem z katalogu - mam oczywiście na uwadze perspektywę warszawską, ale w niczym się to nie zaznacza. Żeby tę opowieść jakoś "uwarszawić" trzeba by mówić konkretnie o warszawskich teatrach. Osobną kartę historyczną, a może nawet prehistoryczną i legendarną, stanowiłyby tu dzieje bezpośrednio powojennych początków, kiedy to na gruzach w zrujnowanym mieście wyrosła nieprawdopodobna ilość małych teatrzyków - w pewnym momencie było ich wiecej niz kin. Miały dziwnie przemieszane zespoły, złożone z aktorów i półamatorów, bardzo różnorodny repertuar, nierzadko dość ambitną scenografię mimo prymitywizmu środków, no i osobliwą, niepowtarzalną atmosferę. Żywot ich był krótki, zastąpiły je niebawem poważne państwowe przedsiębiorstwa w nieco przyzwoitszych lokalach, w większości istniejące do dzisiaj pod rzadko zmienianymi nazwami, ale za to z często zmieniającym się kierownictwem artystycznym i osobami animatorów. Poza jednym jedynym Teatrem Współczesnym Erwina Axera, istniejącym od lat na zasadzie artystycznej i organizacyjnej ciągłości, wszystkie inne ulegają co kilka sezonów zmianom artystycznej orientacji i składu osobowego, a więc podział na poszczególne sceny przy omawianiu życia teatralnego Warszawy staje się dość dowolną konwencją. W niektórych wypadkach nazwiska scenografów łączą się na dłużej z poszczególnymi scenami, ale i wtedy dominowane są przez innych scenografów działających na tychże scenach gościnnie. Rękojmią pewnej artystycznej ciągłości bywają jedynie powstające nieraz na czas dłuższy lub krótszy tandemy: reżyser-scenograf. W gruncie rzeczy tylko dokumentacja wizualna, jakże uboga, niepełna a nawet myląca (jak zawsze w wypadku scenografii oglądanej oddzielnie - niezależnie od sceny) może dać jakie takie pojęcie o tym niewątpliwie bujnym okresie, w ktorym nie było jeszcze miejsca na rytynę, wtórność i drętwy perfekcjonalizm.