Artykuły

Seks a sprawa polska

"Trans-Atlantyk" w reż. Witolda Mazurkiewicza i Janusz Opryńskiego w Teatrze Provisorium i Kompanii Teatr w Lublinie. Pisze Roman Pawłowski w Gazecie Wyborczej.

Jak na paru metrach kwadratowych sceny z udziałem kilku aktorów i minimum scenografii ożywić świat Gombrowicza? Przed siedmiu laty lubelski zespół rozwiązał to zagadnienie mistrzowsko: ich "Ferdydurke" była odkryciem zarówno w interpretacji, jak i teatralnym języku. Najnowszy spektakl oparty na głośnej powieści z 1951 r. nie ma niestety tej siły, choć pełen jest ciekawych pomysłów i rozwiązań.

Bryczką przez ocean

Inscenizacja Witolda Mazurkiewicza i Janusza Opryńskiego za pomocą prostych, a zarazem szalenie teatralnych środków pokazuje zderzenie dwóch żywiołów, które budują świat "Trans-Atlantyku": polskiego i argentyńskiego. Świetna jest scenografia Jerzego Rudzkiego składająca się z palmy i krążącej wokół niej bryczki. Pojazd obwieszony bagażami i insygniami polskości (jak obraz Matki Boskiej czy portret polskiego szlachcica) jest transatlantykiem "Chrobry", którym Witold Gombrowicz (Jarosław Tomica) płynie do Buenos Aires, a zarazem metaforyczną Polską, którą emigranci ciągną do nowego świata.

Również adaptacja trafia w sedno: całe środowisko polonijnych urzędników i arystokratów zostało zredukowane do jednej postaci, którą gra Jacek Brzeziński. Głównym wątkiem jest spór między Ojczyzną a Synczyzną, czyli anachronizmem polskiego bastionowego patriotyzmu a kuszącą zmysły egzotyką Nowego Świata. Te dwie siły uosabiają stary żołnierz Tomasz (Michał Zgiet) i Gonzalo (Witold Mazurkiewicz) - gej podrywający Tomaszowego syna Ignaca (Rafał Sadownik). Obaj przedstawieni są karykaturalnie: jeden zakuty w husarską zbroję wymachuje wielkim krucyfiksem jak orężem, drugi w skórzanych spodniach argentyńskiego gauczo nosi na wysokości podbrzusza wielki krowi dzwonek, za który łapie się niedwuznacznie.

Aktorzy ciągną w dół

Opryński i Mazurkiewicz wydobywają z "Trans-Atlantyku" niezwykle dzisiaj aktualne zderzenie symboliki narodowej z seksualną. Przecież główną areną, na której manifestuje się obecnie polski patriotyzm i nacjonalizm, jest właśnie sfera obyczaju. Protesty przeciw marszom gejów i niemoralnym wystawom sztuki urastają dziś do batalii w obronie wartości narodowych, co wspaniale puentuje przedstawienie z Lublina.

Byłby to wielki teatr, gdyby nie aktorstwo, które ciągnie wszystko w dół. Oparty na fizyczności styl gry, który świetnie działał w poprzednich spektaklach, tutaj stał się manierą ze złego, starego teatru. Aktorzy za wszelką cenę próbują wydusić z publiczności śmiech, kopią się po tyłkach, ogrywają dwuznaczności tekstu oraz sytuacji, robią miny i wrzeszczą, zamiast prowadzić dialog. Tak się gra farsy na bulwarowych scenach Warszawy, a nie Gombrowicza, który traci całą ironię i intelektualne bogactwo.

Chociaż przedstawienie podpisało aż dwóch twórców, zabrakło reżysera, który potrafiłby zatrzymać tę szarżę. Publiczność oblewana kubłami gagów i grepsów nie bardzo chce się śmiać i reaguje tylko na Mazurkiewicza. Jego Gonzalo dźwigający brzemię swego gejostwa w postaci ciężkiego dzwonka to najlepsza rola spektaklu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji