Artykuły

"WDOWY" - ZEMSTA KOBIET

Nadzieje wiązane z premierą "Wdów", następną po "Portrecie" sprzed pięciu lat, sztuką Sławomira Mrożka były niemałe. Publiczność znudzona farsami i musicalami, mniej już wrażliwa na problematykę łagierniczo-obrachunkową wyraźnie oczekuje od teatru diagnozy dzisiejszej świadomości, poważnej rozmowy na temat coraz mniej zrozumiałej rzeczywistości. Autor "Policjantów", "Tanga", "Emigrantów" czy "Pieszo" wydawał się idealnym wprost adresatem tzw. społecznego zapotrzebowania, zwłaszcza że wielokrotnie udało mu się utrafić w żywy nerw współczesności i pobudzić życie umysłowe. Rozczarowanie najnowszą sztuką Mrożka jest niestety powszechne, wprost proporcjonalne do oczekiwań.

Wprawdzie Erwin Axer reżyser polskiej prapremiery ostrzegał, że "Wdowy" to żart tylko, lecz niewielu dawało wiarę. No, bo jakże to tak, pisarz, który wraz z Gombrowiczem i Różewiczem służy przed zagranicą za alibi naszej dramaturgii, a tu jego nazwisko działa jak magnes w kasach teatralnych, miałby poświęcić swój talent pisaniu skeczy, choćby i na temat śmierci? Wszak jego powołaniem było i być powinno, szydzenie z tradycji i stereotypów, a obecnie dostarczenie "wyczekiwanego przez polską publiczność scenicznego obrazu rzeczywistości III RP, przeglądającego się w krzywym zwierciadle talentu dramaturga" ("Rzeczpospolita", 4.II.93).

Dlaczego pisarz żyjący już prawie trzydzieści lat za granicą, i to coraz dalszą, bo w Meksyku, miałby dać obraz naszych tu i teraz spraw, nie wiadomo. Zresztą nie po raz pierwszy Mrożek sprawia zawód naszym krytykom i publiczności. Większość napisanych na emigracji utworów atakowano o brak swojskiego konkretu, który tak wspaniale żywił absurdalne poczucie humoru autora we wczesnych sztukach. A potoczne niby obserwacje układały się w metaforę polskiej umysłowości bardzo śmieszną i bardzo gorzką. Tylko nigdzie nie jest powiedziane, że pisarz musi podporządkować się nakładanym nań powinnościom społecznym i politycznym i zaniechać uprawiania swych prywatnych obowiązków. A niestety, tak się myśli u nas o pisarzach: w kategoriach misji, powinności, narodowego obowiązku spełnianego, rzecz jasna, w najwyższym uniesieniu ducha.

Ten niepisany obowiązek ciążący na Mrożku od kiedy wyjechał jeszcze silniej, podszyty był, i jest (?) oczekiwaniem, że wielki emigrant, osoba wolnego świata lepiej zobaczy nasze bolączki, troski oraz konflikty. A może nawet rozwiąże, albo przynajmniej doradzi. Niestety, nic z tego. Mrożek, szyderczy prześmiewca, do roli dobrego wuja, nauczyciela maluczkich nie dał się zaangażować. Pisał co i jak chciał, zyskując niezależność i pozycję znanego na świecie dramaturga. Mechanizm przyprawiania gęby okazuje się jednak niepokonany i Mrożka, wbrew jego oporom, ale za to zgodnie ze społecznym zapotrzebowaniem pasowano na nowego wieszcza. Apogeum konsekracji przypadło w czasie zorganizowanego na cześć pisarza, i w dużym stopniu jego kosztem, festiwalu w Krakowie. Szanowny jubilat dawał się używać do przeróżnych akcji i zadań z właściwym sobie dystansem i małomównością, co nie znaczy, że niczego nie powiedział. Redaktorzy "NaGłosu"nie dali za wygraną i korzystając z obecności pisarza, wydobyli zeń parę zwierzeń. Jak na wieszcza dość osobliwych: "Muszę powiedzieć, że ze mną jest tak: siadam na krześle, zaczynam siedzieć na krześle i potem w dalszym ciągu siedząc na krześle zaczynam pracować twórczo - to jest mój przypadek. Na moje nieszczęście nie mam natchnień ani pomysłów, kiedy idę ulicą czy przebywam w towarzystwie, czy robię cokolwiek innego - poza tym siedzeniem na krześle. Niestety tak jest. I jak już siądę na tym krześle, to nie zakładam sobie, że teraz będzie tragicznie, a teraz bym chciał podrwić. Po prostu - trzeba wykonać jakiś kawałek. Co się nada do wykonania tego kawałka, to jest sprawą w moim przypadku - kompozycji. [...] Ja nie mam kontaktu z teatrami, teatrologią, z nastrojami teatralnymi, modą - żadnego. To jest mniej więcej tak, że wiadomo, iż przyszedł czas, żeby napisać sztukę, no bo minął rok czy dwa, trzeba napisać. Po prostu siadam i sztuka wyłazi ze mnie taka, jaki akurat jest mój organizm, z czego jestem w danej chwili złożony. To oczywiście jakoś tam kontaktuje z momentem historycznym czy społecznym" ("NaGłos" 3/91).

Akurat w przypadku "Wdów" historyczną czy społeczną aktualność należałoby, jeśli już, zastąpić ponadczasowością tematu, ale związki z biografią widać jak najbardziej. Wiadomo, że jakiś czas temu, po przeprowadzce do Meksyku, żona wiozła pisarza drogą pełną kaktusów i węży, z górskiego rancho "La Epifania" do szpitala - "na ciężką i niebezpieczną operację, coś z dziedziny kardiologii". To spotkanie ze śmiercią stało się, by tak rzec, bezpośrednią "inspiracją" nowej sztuki, ale jak to u Mrożka bywa, nawet ostateczność została poddana prawom kompozycji stając się tematem farsy z metafizyką w poincie.

Goście Europejskiego Miesiąca Kultury mogli latem w Krakowie obejrzeć "Wdowy" wyreżyserowane przez samego autora na festiwalu w Borgo San Felice. Obecnie zrealizował je Erwin Axer we Współczesnym oraz Anna Polony wraz z Józefem Opalskim w Starym Teatrze. Recenzenci, którzy tłumnie rzucili się na ten świeży kąsek dramaturgiczny, dość zgodnie podkreślają, że teatr zrobił wszystko, co było można, a nawet więcej, tylko sztuka niedobra. Nie wiadomo, o czym i po co napisana. Pytano nawet, czy warto było dla takiej błahostki angażować siły i środki najlepszych scen w kraju. Chyba żadna ze sztuk tego autora nie spotkała się z tak zdecydowaną odprawą piszących, publiczność tymczasem dopisuje. Rzeczywiście, nie jest to najwybitniejszy utwór Mrożka, tylko zawiedzione oczekiwania przysłaniają krytykom to, co było istotniejszym niż "obraz III Rzeczpospolitej", zamiarem autora. Chyba jednak szło o coś więcej niż o dwa sprawne skecze na temat śmierci. Tyle że to coś więcej widać dopiero z pewnej odległości, znacznie wyraźniej po obejrzeniu obydwu realizacji bardzo od siebie różnych, a jednocześnie wiernych autorowi. Oglądając "Wdowy" powtórnie (przeczytać nie można, bo nie były i nie będą drukowane w "Dialogu"), gdy już nie śledzi się linearnego rozwoju akcji, widać, że wykpiwana przez autora "nieznośna symetria" dotyczy nie tylko dialogów i sytuacji, lecz jest zasadą konstrukcyjną podstawowych znaczeń utworu.

Oto w tej samej kawiarni przy identycznych stolikach siedzą w pierwszej części dwie, dopiero co owdowiałe kobiety, w części drugiej dwaj mężczyźni. Obie pary obsługiwane są przez tego samego kelnera, postać łączącą oba sceniczne światy, a jednocześnie będącą alter ego autora. To on ironicznie, "na boku", komentuje sytuacje, które w pewien sposób inscenizuje. On od początku wie, kim jest smukła kobieta w czerni, która pojawia się przy trzecim, środkowym stoliku, nie wypowiadając ani słowa. I on też bacznie obserwuje, jak wobec niej zachowują się goście.

Wydawać by się mogło, że zasada doskonałej symetrii została konsekwentnie zachowana, stolik odpowiada stolikowi, szklanka szklance, ciastko ciastku, opowieść Wdowy I o zmarłym mężu drugiej takiej samej opowieści Wdowy II, a ich sceniczne biografie są w zasadzie identyczne. W drugiej części sztuki zasada symetrii została złamana, biografie obu panów, którzy podobnie jak wdowy przychodzą na spotkanie ze śmiercią, są bardzo różne, co można rozumieć, że stosunek do metafizyki kobiet i mężczyzn jest zupełnie odmienny.

I tu jest miejsce, które w tej sztuce uwiera najbardziej, z feministycznego, by się tak wyrazić, punktu widzenia. I tak doszło do tego, że atakuje autora "jako kobieta", co samo w sobie jest farsą "jak z Mrożka", ale cóż zrobić, skoro nie można inaczej. Zwłaszcza, że stworzony we "Wdowach" wizerunek kobiet nie tylko przeczy doświadczeniu, ale co ważniejsze dewaluuje sens sztuki. Uniwersalny oczywiście, a że o taki właśnie w tym beckettoidalnym utworze chodziło, świadczy wyraźnie konstrukcja postaci Pana I i Pana II.

Obaj przychodzą na spotkanie ze śmiercią już przygotowani. Spotkali ją w zoo. Pan Pierwszy odczuł jej obecność patrząc w paszczę krokodyla, Pan Drugi znajdując obok ławki martwego ptaka. Pierwszy, ten z galerii mrożkowskich prostaków, rozdzierając potwora pokonał śmierć swoją witalnością, przynajmniej na jakiś czas. Drugi, mędrek intelektualista mieszając szaleństwo z racjonalizmem próbuje ją tylko oswoić, gdyż wie, że wszelkie próby ucieczki są daremne; nicość jest nieuchronnym przeznaczeniem człowieka. Pierwszy zginie przypadkiem, poślizgnąwszy się na skórce od banana, drugi umrze na atak serca po wypiciu koktajlu szampana z walerianą. Niezależnie więc od stosunku do życia i metafizyki z czarną panią nikt jeszcze nie wygrał, do niej zawsze należy zwycięstwo.

Z perspektywy drugiego aktu, z kobietami sprawa wygląda beznadziejnie. Obie wdowy to po prostu bezrefleksyjne idiotki zdolne tylko do paplania o jedzeniu i ciepłej bieliźnie, o dywaniku i linoleum, czyli o najbardziej zewnętrznych przejawach egzystencji. To istoty, którym odebrana została zdolność odczuwania metafizyki. Wprawdzie przez swych kochanków o słynnych w literaturze imionach Tristan i Romeo określane są zwrotami należącymi do kanonu liryki miłosnej - Różo Saronu i Kwiecie Lotosu - pozostają ucieleśnieniem czystej biologii. Śmierć jest dla nich tylko rywalką miłości, tą trzecią Wdową, która odebrała im mężów i kochanków. "Paskudą" - symbolem rozkładu i przemijania, od której są przecież ładniejsze.

Trudno powiedzieć, by były to odkrywcze spostrzeżenia na temat piękniejszej ponoć części rodzaju ludzkiego. Ale u Mrożka portrety kobiet zawsze wypadały blado, do tego stopnia, że oskarżano go o myzogynizm. Chyba nie do końca słusznie. Kobiety, czyli po prostu cały trud i brud egzystencji nigdy nie były przedmiotem specjalnego zainteresowania autora zajętego kombinatoryką logiczną, pracą intelektu w sferze idei. I tu, w sztuce, która miała pokazać nie tylko człowieka od pasa w górę, ale człowieka we wszystkich planach egzystencji, bo tylko tak można go pokazać w konfrontacji z ostatecznością, ta właściwość autora przeszkodziła jego zamierzeniom. Inaczej mówiąc, "Wdowy" to zemsta kobiet i tak zwanego samego życia nad chłodnym intelektem, który opuszcza świat, aby oddać się tylko grze.

Widać to bardzo wyraźnie w obu przedstawieniach. Zarówno Krzysztof Kowalewski (Pan Pierwszy) i Henryk Bista (Pan Drugi), jak analogicznie Krzysztof Globisz i Jan Frycz znajdują w tekście materiał do stworzenia postaci prostaków i mędrków. Zawierających syntezę ludzkich postaw wobec śmierci na tyle osadzoną w rzeczywistości, by bawiąc mogły dawać do myślenia.

Natomiast portrety kobiet w obu spektaklach pozostają płaskie i nieciekawe do tego stopnia, że bez dużej ilości dobrej woli trudno zobaczyć w nich coś więcej niż banał. Nic więc dziwnego, że cała sztuka wydać się może błahostką tylko. Nie pomogła tu nawet wytrawna reżyseria Erwina Axera, który całość wystawił z pietyzmem, zgodnie z zasadą im poważniej, tym śmieszniej oraz powściągliwe aktorstwo Marty Lipińskiej i Zofii Kucówny skupione przede wszystkim na rozegraniu kolejnych tematów dialogu.

Inną drogą, choć także bez sukcesu, poszli realizatorzy krakowskiego przedstawienia. W przeciwieństwie do warszawskiego, utrzymanego w dostojnej czerni, jest ono bardzo kolorowe. Na białym horyzoncie sylwetki jaskrawo ubranych wdów odcinają się wyraźnie, tym bardziej że obie aktorki, Aldona Grochal i Małgorzata Hajewska-Krzysztofik, prowadzą swe role z typowo komediową ekspresją. Podkreślającą agresywną wręcz głupotę bohaterek, wobec której uwagi kelnera stają się bezsilne, choć mogłyby być ich znaczeniowym kontrapunktem. Także dlatego, że Edward Linde-Lubaszenko tworzy swego kelnera jak postać ze zwykłej farsy, płasko-jednowymiarową.

Zupełnie inaczej niż Wiesław Michnikowski, który od początku gra kreatora zdarzeń obdarzonego nadświadomością, dzięki czemu jego kawiarnia nie jest po prostu zwykłą kawiarnią, lecz miejscem spotkań życia z metafizyką. I kiedy po zagraniu pantomimicznej etiudy "małpa je banana", cyrkowym gestem wyjmie z rękawa prawdziwą skórkę, jasnym się staje, że chodził do zoo oglądać zwierzęta nie dla rozrywki. Po to, by jak każdy świadomy artysta przyglądać się naturze, i z tychże obserwacji tworzyć światy wymyślone, które lepiej niż naśladownictwo potrafią ukazać prawa rzeczywistości. Spotkanie kelnera ze śmiercią, po tym genialnym zupełnie przejściu od fikcji do rzeczywistości, mieni się wielością znaczeń, perspektyw wobec metafizyki, o jaką mogło chodzić autorowi. Bez Wiesława Michnikowskiego, który nie po raz pierwszy we współpracy z Axerem wznosi się na szczyty aktorskiego kunsztu, wystawianie Wdów mija się z celem. Przedstawienie we Współczesnym każe przypuszczać, że dramaturgia Sławomira Mrożka przechodzi znamienną ewolucję, po "Letnim dniu", "Kontrakcie", "Garbusie" - "Wdowy" wydają się kolejnym krokiem, prawda, że nie w pełni udanym, na drodze do zbudowania w dramatycznej formie filozoficznej paraboli ludzkiego losu. Aż tak zaryzykuję, mając nadzieję, że z tego siedzenia na krześle wyjdzie jeszcze z autora sztuka, w której samo życie i logiczna abstrakcja uzyskają równowagę znaczeń i sensów.

Teatr Współczesny w Warszawie: "Wdowy" Sławomira Mrożka, reż. Erwin Axer, scen. Ewa Starowieyska, muz. Andrzej Kurylewicz. Premiera 31 grudnia 1992 r.

Stary Teatr w Krakowie: "Wdowy" Sławomira Mrożka, reż. Anna Polony i Józef Opalski, scen. Marek Braun, Ryszard Melliwa. Premiera 9 stycznia 1993 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji