Fatalne zauroczenie
Gdyby nie niezwykłe przywiązanie do życia, głowę bym dał sobie uciąć, że Krzysztof Warlikowski chciał dobrze. Młody reżyser posłużył się Heinrichem von Kleistem, Krystianem Lupą, XIX-wiecznym malarstwem i własną inwencją po to, by opowiedzieć, co go przeraża i napawa nadzieją. Zamiast tej opowieści widzowie dostali jednak obrazkową wersję opowiadania Kleista, niezamierzoną parodię Lupy i żelazne świadectwo reżyserskiego niepowodzenia.
Osobiście nie mam nic przeciwko adaptacji czegokolwiek, a tym bardziej opowiadań. Żerowanie współczesnych reżyserów na cudzej prozie przypomina bliźniacze procedery wielkich przedstawicieli dawnego dramatu, którzy korzystając z gotowych historii tworzyli sztuki podpisane własnym nazwiskiem.
Patronem takiej postawy może być sam William Szekspir. Ale Szekspir, gdyby dożył, załamałby ręce nad dziełem Warlikowskiego. Trzeba było sporo wysiłku, by ze znakomitego opowiadania Kleista wykroić wszystko to, co stanowiło o jego kompozycji i dramaturgii. Wszystko, co tajemniczym językiem pozornego realizmu mówiło o przerażającej nieoczywistości świata. O porządku, który tak łatwo przeistacza się w chaos albo nawet od początku jest chaosem.
Warlikowski wyraża ten chaos w szkolny sposób. Do znudzenia posługuje się black-outem. Dolepia sceny oniryczne i pół-groteskowe. Każe bohaterom raz po raz z niepokojem lub nadzieją otwierać okna, które są umieszczone w odrysowanej od Krystiana Lupy scenografii Małgorzaty Szczęśniak. W scenie rozpoznania winowajcy adaptator gubi całe, znakomicie rozegrane i opracowane przez Kleista zderzenie nieuchronnych faktów i zawiedzionych nadziei. A, żeby było teatralnie, malowniczo i tajemniczo, Kleistowską wdowę, która u niego jest panną, przemienia w potencjalnego łabędzia, do jakiego z podwójnej natury złożony, bywający również łabędziem hrabia, zwraca się czule: TINKA, TINKA...
Do występujących na scenie aktorów : Anny Radwan, Jacka Poniedziałka, Agnieszki Mandat, Zygmunta Józefczaka, Pawła Miśkiewicza, Piotra Cyrwusa, Marii Zającówny-Radwan i Jerzego Święcha, nie można mieć pretensji. Grają to, co im polecił reżyser. Wypełniają dość znany z niejednego przykładu wariant: dobrzy aktorzy Starego Teatru ożywiający teatralnego potworka.