Artykuły

Prawie bez wstrząsów

Milicjanci drzemali w hallu, porządkowi pracowali systematycznie, ale bez pośpiechu, nikt nie bił bileterów i nie zmiatał z drogi tłumu. Warszawskie Spotkania Teatralne przestają chyba mieć posmak skandalu, ale też - niestety - i kulturalnego wydarzenia sezonu. Czy więc w tym roku nie było rewelacji? Chyba nie. Były natomiast "pewniaki": "Operetka" Gombrowicza z Łodzi i "Wiśniowy sad" Czechowa (Kraków). Było dziwne i niespodziewane przedstawienie "Szkoły błaznów" Ghelderode'a, które pokazał Poznań oraz dwa spektakle, o których się mówi, choć nie w ten sam sposób: "Białe małżeństwo" Różewicza z Wrocławia i Nowaczyńskiego "Cyganeria warszawska" z Gdańska. I to by było na tyle.

Do "OPERETKI" nie mam właściwego stosunku, ponieważ widziałam ją parę miesięcy temu po raz pierwszy, i to w takim towarzystwie, że wydała mi się rewelacją. Czy dziś spojrzałabym na nią tak samo? Nie sądzę, choć w dalszym ciągu pozostaje ona świetnym przedstawieniem, zrealizowanym sprawnie i ze zrozumieniem autora. Właśnie to cenię najbardziej u Kazimierza Dejmka - zrozumienie dla autora. Mając nawet do czynienia z pisarzem, który przecież przyjacielem naszego ustroju i naszej, współczesnej rzeczywistości nie był. Dejmek potrafił przekazać w "Operetce" jego mądrość, nie roztrząsając jego odmienności i widzenia świata, a jednocześnie niczego nie zamazując. Dialog Dejmka z autorem jest prowadzony na zasadzie dżentelmeńskiej - autor, choć nieobecny, ma wszelkie prawa. Dialog jednak konsekwentnie pozostaje dialogiem. Pisaliśmy zresztą szerzej o tym spektaklu z okazji wrocławskiego Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych.

O "WIŚNIOWYM SADZIE" Czechowa, pokazanym przez zespół Teatru Starego w reżyserii Jerzego Jarockiego. można pisać tylko bardzo dobrze. A jednak trudno było wytrwać do końca. Nie pierwszy raz przeżywam momenty, w którym krytyk walczy we mnie z widzem. Krytyk winien siedzieć, uważać, patrzeć zimno i nie poddawać się afektom. Ale nic z tego. Afekty mają nade mną władzę absolutną i dlatego to, co piszę jest tak osobiste. Wiem, że krytyk ma nie wiercić się, nie spoglądać po ludziach, nie wzdychać i nie kląć pod nosem, choćby nawet oglądał rzecz okropną, nudną, nadętą i nieznośną. A już na pewno nie wolno mu tego robić, jeśli ma do czynienia ze spektaklem kulturalnym, eleganckim, prowadzonym pewną ręką, zagranym koncertowo, z wyczuciem nastroju, stylu, z nutką melancholii, której nie może u Czechowa zabraknąć.

Takie było właśnie owe świetne krakowskie przedstawienie. Surowe dekoracje Kowarskiego wspaniała rola Raniewskiej (Ewa Lasek), Gajewa (Wiktor Sądecki), Łopachina (Edward Lubaszenko) i całej reszty, którą trudno wymienić. Wszystko było jak trzeba, a nawet dużo lepiej, zważywszy, że jeszcze nie tak dawno tu i ówdzie grywano Czechowa w farsowym stylu, motywując ową brednię tym, że przedstawia on dramaty "przeszłych ludzi", dawnej klasy posiadaczy, a więc śmiejmy się współcześnie z tych dramatów, siedząc wygodnie w teatralnych fotelach. Tak więc sam fakt, że na spektaklu Jarockiego nie musimy się bezmyślnie śmiać, może nastawić do niego pozytywnie. Jeśli zaś dodamy do tego wszystkie pochwały wzmiankowane wyżej, to krytyk powinien we mnie szaleć z zachwytu. Do głosu doszedł jednak widz i stwierdził, że Czechowa już nijak nie może strawić. Owe półtony; półsłówka, te pastelowe kolory, ten delikatny rysunek psychologiczny, te muśnięcia piórkiem, kiedy wokoło świat rysuje się grubą krechą i ostrymi machnięciami pędzla, jakoś mi już nie leżą. Nie potrafię się nad tym skupić, nie potrafię smakować. Wlecze mi się to nieznośnie, rytm ma nie ten i barwy spłowiałe. Ot i przykro! Odpocząć by przy tym sadzie wiśniowym, powzdychać... A tymczasem nogi jak w siedmiomilowe buty zakute, pędzą dalej...

Zafascynował mnie natomiast spektakl "SZKOŁY BŁAZNÓW", przygotowany przez Conrada Drzewieckiego w poznańskim Teatrze Nowym. Spektakl na pewno niedoskonały, ale jakże intrygujący. Zaczyna się on dużą sekwencją muzyczną, w zaciemnionej sali, w atmosferze oczekiwania na oglądanie. Przy akompaniamencie rozwijanych cukierków, moszczenia się w fotelach, pojedynczych szeptów, słuchamy muzyki, która nie jest uwerturą, ale już samodzielną wartością. Trwa tak długo, aż zaczynamy smakować ją i tę ciemność, w której nikt i nic nam nie przeszkadza, bo nawet "cukierkowe" szelesty milkną. Wtedy nagle scena się rozjaśnia, a ze sterty leżących szmat dźwigają się kształty niezdarne, z których po chwili wykluwa się monumentalne, mroczne wnętrze o nieznanym przeznaczeniu (scenografia Krzysztofa Pankiewicza), niezwykle sugestywne, agresywne nawet. Elementem tych dekoracji są naturalnej wielkości marionety, trwające nieruchomo na drugim planie, jak niemi świadkowie wydarzeń. Zagrają w finale, ale zanim do tego dojdzie, samą swoją obecnością wnoszą już niepokój. A tymczasem wypełzają na scenę pokraki.

Ghelderode, to jakby odpowiednik w literaturze dramatycznej swego rodaka, malarza flamandzkiego, Breughla. Nie ja to wymyśliłam, ale całkowicie się pod tym podpisuję. Obaj nie patyczkują się z wizerunkiem człowieczych namiętności obaj malują ostro, gwałtownie. Słowami i pędzlem. Tak tworzone są owe pokraczne błazny Ghelderode'go, które czekają chciwie na śmierć swego mistrza, ale nie zabiją go zanim nie wydostaną od niego sekretu jego wielkiej sztuki. Jak błaznować, żeby dogodzić największym z wielkich? Jak kpić, żeby nie zostać wykpionym? Szalej" mistrz błaznów, jest artystą, oni zaś pozostaną wyrobnikami. Choć znają sekret, sami o tym nie wiedząc. Mówią o tym ostatnie słowa sztuki...

Spektakl ten zrealizował choreograf. Przede wszystkim choreograf, a dopiero następnie reżyser. Chyba można tak mówić o Conradzie Drzewieckim? Ten spektakl ma więc i wady i zalety, jakie z tego faktu wynikają. Wadą jedyną, główną i zasadniczą jest, momentami całkiem wyraźne, dublowanie się scenicznego działania i słowa. Drzewiecki i aktorzy osiągają innymi środkami to, co autor za chwilę powie swoim tekstem. Wytrawny realizator nie może tego nie wiedzieć. I wie! Stąd płynie z kolei pewna swoboda w operowaniu głosem aktora, walorem muzycznym słowa, zdania, całej frazy tekstowej. Aktor używa głosu, jak instrumentu. To stwarza zaskakujące, kapitalne czasem efekty, ale nie może nie zubożyć autora. Muszą się zdarzyć momenty, kiedy to, "co się mówi" ustępuje na rzecz tego, "jak się mówi". Podobnie jest z gestem, ruchem scenicznym.

Właściwie nie ma tu aktorstwa w tradycyjnym sensie. Aktorów, którym można by rozdać cenzurki. Nie wiem doprawdy kto tu był dobry, a kto lepszy i świetny. Użyję określenia, że postacie są grane z zewnątrz do wewnątrz, a nie odwrotnie, choć zwykle z wnętrza płynie na zewnątrz ten ożywczy nurt, który z papierowej postaci czyni człowieka. Ale czy to cokolwiek wyjaśnia? Nie wiem. Zdaję sobie sprawę, jakie to mętne określenia. Ten spektakl wymyka się jednak obiegowym, banalnym ocenom i to właśnie stanowi jego siłę.

Gust Stanisława Hebanowskiego i jego talent do odgrzebywania interesujących staroci nie wymaga rekomendacji. Dyrektor gdańskiego teatru robi to zawsze ze smakiem i prawdziwą sympatią do przedmiotu. Była Kruszewska, a teraz Nowaczyński i jego młodopolska, mocno już zwietrzała "CYGANERIA WARSZAWSKA". Nie zasługuje może ona na wiele uwagi ze względu na swoje artystyczne walory ale ten okres w naszej literaturze dramatycznej prawie jest nieobecny. Mamy więc ciekawostkę, raczej literacką niż teatralną, pokazaną zwyczajnie, bez przymrużania oka. Ale niestety, i bez skrótów, lub prawie bez skrótów.

"BIAŁE MAŁŻEŃSTWO" Różewicza zostawiam sobie na koniec. Czekam cierpliwie, kto tej sztuce da radę? Kto sobie na niej nie połamie zębów? Kazimierz Braun, niestety, nie okazał się tym mocarzem... Poczekamy, zobaczymy. Ostatecznie autor też czeka i podejrzewam, że się w kułak śmieje. Mam nadzieję, że nie będzie tym, który się śmieje ostatni...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji