Artykuły

Zabójcza wierność ''Wiarołomnych''

"Wiarołomni" w reż. Artura Ildefonsa Urbańskiego w TR Warszawa. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

Co ten płaski spektakl, szlachtujący scenariusz Bergmana, robi na scenie, która była kiedyś pełna energii i ambicji artystycznych?

Równo rok od rewelacyjnego "T.E.O.R.E.M.A.T.U." (według Piera Paolo Pasoliniego) Grzegorza Jarzyny (z Danutą Stenką, Janem Englertem, Jadwigą Jankowską-Cieślak) na ożywionej, odzyskującej twórczą energię scenę trafili "Wiarołomni" według głośnego filmu Ingmara Bergmana (scenariusz) i Liv Ullmann (reżyseria).

Spektakl - pełzające samobójstwo. Spektakl - sadomasochistyczne déja vu. W przestrzeni skopiowanej stylistycznie częściowo z "T.E.O.R.E.M.A.T.U.", częściowo z pierwszych scen filmu Ullmann, przez cztery godziny ginie powolną śmiercią magia Bergmana i wspomnienie o spektaklu Jarzyny. Oba obrazy, stając się tłem przedstawienia Artura Ildefonsa Urbańskiego, wydają się nagle miałkie i banalne.

W teatralnej wersji "Wiarołomnych" zanika ta drobna, subtelna różnica, która nie pozwalała pomylić ekstremalnej, psychologicznej gęstości dzieł szwedzkiego reżysera z psycho-blagą telewizyjnego cyklu "Okruchy życia" czy "Prawdziwe historie".

(...)

Urbański już po raz kolejny sięgnął po motyw relacji reżysera-fałszywego demiurga i ponoszącej koszta jego działań aktorki. Wcześniej w spektaklu "Ona i Ona" warszawskiego Teatru Wytwórnia wykorzystał w tym celu innego szwedzkiego geniusza Augusta Strindberga. Drobny, pretensjonalny spektakl dawał jednak jakieś pozytywne poczucie autentyzmu, wyznania, osobistego rozliczenia dokonywanego przez aktorki Karolinę Dafne Porcari i Katarzynę Misiewicz-Żurek. Widowisko na scenie TR ma wszelkie cechy podróbki.

Patrząc na Władysława Kowalskiego, nie sposób nie przypomnieć sobie jego roli z najnowszej produkcji Krystiana Lupy "Persona. Tryptyk/Marilyn". Jako psychoanalityk Greenson (autentyczna postać z biografii MM), Kowalski egzorcyzmuje tam Monroe. Jest w tej relacji przemoc i szalbierstwo, kokieteria i ból, demonizm i erotyka. W "Wiarołomnych" nie ma cienia tej intensywności. Reżyser-Bergman (stworzony w oryginale z prywatnych doświadczeń szwedzkiego twórcy) staje się już tylko zagubionym poczciwcem. Kabotynem usiłującym reżyserować nie tylko spotkania z Marianne, ale też od środka, nieporadnie, niczym tandetny Prospero, wyczarowywać na żywo cały spektakl w TR...

Po co ta pozycja repertuarowa kultowej warszawskiej scenie? W pierwszej części sami odtwórcy głównych ról wydają się zażenowani psychologiczną sztucznością i efekciarstwem. Grają z dystansem, jakby próbowali własne postaci skompromitować i ośmieszyć. W drugiej części poważnieją, bywają ostrzy i przejmujący. Przez ostatnie 20 minut zaczyna działać magia szatańsko skonstruowanego scenariusza Bergmana, w którym z każdym zdaniem historia obnaża swoje kolejne, przerażające dno. Reszta spektaklu jest płaska, z drobnymi komicznymi wstawkami. Artyści bez przekonania spowiadają się z cudzych grzechów, reżyser nie tyle opowiada historię, co ilustruje scenariusz żywymi obrazami.

Bywaliśmy w najnowocześniejszym teatrze w kraju, jesteśmy w bardzo, bardzo starym kinie.

Całość w Gazecie Wyborczej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji