Artykuły

Teatr jak telenowela

"Wiarołomni" w reż. Artura Urbańskiego w TR Warszawa. Pisze Paweł Sztarbowski w Metrze.

Historię o wielkich namiętnościach opartą na scenariuszu Ingmara Bergmana w TR Warszawa sprowadzono do wygłoszenia kilku banalnych prawd.

Gdyby "Wiarołomnych" w reżyserii Artura Ildefonsa Urbańskiego podzielić na odcinki, powstałby z tego dość błahy serial o zdradzie i namiętności, w jakie uwikłany jest miłosny trójkąt. Bo wszystko jest tu jak telenowela - tandetny psychologizm, dłużyzny, niepotrzebne mówienie o tym, co już i tak się robi. Głównym powodem klapy przedsięwzięcia jest adaptacja scenariusza. Brakuje skrótów i przynajmniej podstawowego zaufania dla inteligencji widza.

Wiele jest scen, które miały zapewne sprawiać, że widzowie dogłębnie poznają motywacje zdrady, wręcz utożsamią się z opowiadaną historią - niestety wzbudzają one jedynie pusty śmiech. Irytują Władysław Kowalski jako reżyser, który niczym Prospero machnięciem ręki wprawia w ruch sceniczne wypadki, a potem z żarem w oczach zerka na własne dzieło zza framugi, albo naiwne dopowiadanie miejsc akcji w stylu: jak jesteśmy w galerii, to ze ścian wysuwają się niby-obrazy, a jak jesteśmy w Paryżu, to na scenę wniesiony zostaje dywan (swoją drogą, czemu turecki dywan miałby kojarzyć się akurat z Paryżem?). Sceny namiętnego seksu dwojga kochanków i pozycje zmieniane w kolejnych wyciemnieniach z podniosłą muzyką w tle zakrawają już na prawdziwą sceniczną grafomanię.

I zapewne nawet nie warto byłoby pastwić się nad tym dziełkiem, które snuje się, bagatela, cztery godziny, gdyby nie dwie okoliczności. Premiera odbyła się w jednym z najważniejszych polskich teatrów, który do tej pory raczej trzymał poziom i obce były mu konwencjonalność i banał. Drugi powód jest istotniejszy - w przedstawieniu bierze udział trójka wybitnych aktorów: Maja Ostaszewska, Adam Woronowicz i Redbad Klijnstra. Jest zresztą kilka momentów, gdy ich talent ma szansę się ujawnić. Całość ożywiają nutki ironii przemycane przez Klijnstrę, skrajne emocje dawkowane przez Ostaszewską czy stopniowe zohydzanie postaci nienagannego z pozoru męża, którego gra Woronowicz. Widać jednak, że całości nikt nie ogarnia, relacje stają się powierzchowne, a kolejne wyznania recytowane bez większych konsekwencji. Zabrakło reżysera, który umiałby skorzystać z ograniczeń, ale i możliwości, jakie niesie za sobą teatr.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji