Artykuły

"Horsztyński"

Bezsprzecznie na nazwę wydarzenia zasługuje "Horsztyński" Juliusza Słowackiego w teatralnej adaptacji i reżyserii Jana Kreczmara.

Nasz wielki repertuar tylko wtedy powinno się przedstawiać telewidzom, jeśli ma się przekonanie co do wartości teatralnej realizacji, bo przecież na uprzednią znajomość tekstu wśród masowego widza nie ma co liczyć, spektakle stają się jedyną prezentacją, mogą przekonywać lub zniechęcać.

Tym razem Słowacki mógł dotrzeć do powszechniejszej świadomości jako wielki autor dramatów i tragedii. Da się przynajmniej żywić taką nadzieję. "Horsztyński" stał się przedstawieniem bez zbytniego patosu, bez koturnów. Obcowaliśmy z ludźmi, oglądaliśmy sceny, które zawierały ładunek realizmu życiowego.

Andrzej Antkowiak w roli Szczęsnego był prawdziwy, choć nie było wątpliwości, iż pochodzi z wielkiej tragedii romantycznej. Jego ojciec, hetman Kossakowski, to pyszny wielmoża, dzięki Janowi Świderskiemu zrozumiały, mimo iż groźny i odpychający.

Ksawery Horsztyński, dawny konfederat barski, w interpretacji Władysława Hańczy był zapewne najbardziej zdumiewający, dzięki zupełnej "naturalności". Ponieważ p. Hańcza stosunkowo często występuje w TV, chciałbym to uzupełnić dość szczególnym komplementem: już po kilku wypowiedzianych przez niego zdaniach całkowicie zapomniałem, że to "koń, który mówi"! W innych wypadkach "echo konia" przeszkadzało mi.

Właściwie to z dodaniem takich czy innych przymiotników pochwalonych należałoby wymienić wszystkich wykonawców, choć reprezentowali niekiedy postacie najzupełniej epizodyczne. (Dobrze zagrać w epizodzie, jak twierdzą niektórzy znawcy, jest podobno najtrudniej!).

Polemika mogłaby więc dotyczyć ogólnego potraktowania tragedii, jej adaptacji. Cokolwiek wybierze Szczęsny, łaknący wielkości, zawsze będzie tragiczny: opowie się po stronie ojca - zostanie zdrajcą sprawy narodowej, opowie się po stronie rewolucjonistów - sprzeniewierzy się synowskiej miłości, zrejteruje - sam siebie skaże na nikczemność. Adaptacja tragedii Szczęsnego zawisła trochę w próżni, za bardzo czyniąc z niego hamletyzującego młodzieniaszka. Chodzi o to, że w adaptacji zabrakło wielu ważnych kwestii i scen, dotyczących sytuacji historycznej. Gdyby je pozostawiono, Szczęsny stałby się w dobitniejszy i zrozumialszy sposób bohaterem dramatu narodowego w kraju, w którym tak często w najbardziej skomplikowanych i trudnych okolicznościach trzeba wybierać, a wybór nieraz hamował krwioobieg w sercach najbliższych.

Gdyby owe sceny zachowano, może nie trzeba byłoby aż tak bardzo wyeksponowywać scen rozgrywających się między Sforką a Trombonistą, które cokolwiek nużyły, choć były, zwłaszcza w wypadku tej adaptacji potrzebne jako krzywe zwierciadło dla zupełnie innej rangi "wariacji" Szczęsnego.

Warto jeszcze i na tych łamach wyrazić uznanie dr Stefanowi Treuguttowi. Jest on niewątpliwie najlepszym przed mówcą do spektakli TV. Wyjaśnia, ale zostawia wiele marginesów dla słuchacza. Nie przemawia i nie referuje, ale jak gdyby rozmawia z rozmaitymi grupkami telewidzów, jest tylko uczonym partnerem w jakimś wyimaginowanym wielogłosie.

"Bigos" z serii "Dzień ostatni, dzień pierwszy zasługuje raczej na przyganę. Zawinił scenarzysta. Scenariusz, owszem, ma pozory nowelki filmowej z puentą, ale tylko pozory. Mój Boże, przecież to w końcu niezbyt odległe czasy i jakże bogate w wypadki, w dramatyczne zawęźlenia. Mają one obfitą już literaturę. Niezbyt odległe, ale nie na tyle bliskie, by nie można było sobie pozwolić na inspiracyjną swobodę. Tymczasem ta "kapusta", choć właśnie skądinąd autentyczna, została tak wykorzystana, że nie ma w niej niczego z prawdy uogólnionej w sposób artystycznie przekonywający.

Jeśli film zawierał parę dobrych scen, to zaliczyć je należy na korzyść aktorów (z wyjątkiem p. Jankowskiego, który był kiepskim lwowiakiem) i reżysera, Sylwestra Szyszki.

Tematem kolejnego programu "Bez apelacji" były sprawy środowiska, rozgrywające się w Sejnach w Białostockiem. Przewód niewiele dostarczył danych do wyrokowania, nasuwał za to istotne refleksje. (Co z tym liczydłem? Jak u nas ceni się ludzi schodzących ze sceny? Jak może się czuć były długoletni kierownik w sytuacji podwładnego? Gdzie jest granica między sobiepaństwem a interesem społecznym?) Przewód może stać się raczej jeszcze jedną pobudką dla dobrego opowiadania obyczajowego, którym nasza krytyka tak pogardza. A trzeba jeszcze pamiętać, że w części drugiej mamy się spotkać z innymi przedstawicielami małomiasteczkowego środowiska.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji