Artykuły

Pokazać mnie - mnie samemu

W Bydgoszczy wydarzenie: po dłuższej przerwie wznowiona została działalność "Sceny 75 widzów". Ta trzecia scena teatru bydgoskiego boryka się jeszcze z trudnościami lokalowymi, ale dzięki mecenatowi władz miejskich uzyska niedługo osobne pomieszczenie. Oby to stało się jak najszybciej, gdyż umożliwi "Scenie 75" zdobycie własnego widza. Na razie znalazła locum w Teatrze Kameralnym. Marginesowa scena stanowić będzie - jak mówi dyrektor teatru, Jan Błeszyński - forum dla prezentacji awangardy i bieżącej produkcji teatralnej. Młodzi mogą tu swobodnie manifestować swój stosunek do teatru. Przewidziane są trzy premiery w każdym sezonie.

Tym razem zamanifestowali swój stosunek do sztuki młodzi, ale już doświadczeni i znani Bydgoszczy (choćby z inscenizacji "Upiorów") twórcy: reżyser Henryk Baranowski i scenograf Jerzy Juk-Kowarski - i, trzeba od razu dodać, porwali widownię swą propozycją, w czym niemała zasługa trzech wykonawczyń sztuki: Krystyny Bartkiewicz, Anny Mozolanki i Ewy Studenckiej-Kłosowicz. "Pokojówki" Geneta okazały się nie tyle "awangardą po 20 latach", co teatrem żywym, prawdziwym teatrem okrucieństwa, w swym najlepszym, najpiękniejszym wydaniu.

Ale zacznijmy od początku, od tego, czym nie jest teatr dla Geneta - tego dziwnego artysty i włóczęgi, który pierwszą część życia spędził w większości w domach poprawczych i więzieniach, zatrzymywany za żebractwo, włóczęgostwo i kradzieże, a potem - za dezercję z Legii Cudzoziemskiej. Uwolniony został w 1948 r., dzięki interwencji grupy pisarzy francuskich. Otóż Genet gardzi teatrem, który jest jedynie "opisem codziennych gestów zobaczonych z zewnątrz", w którym "wszystko rozgrywa się w świecie widzialnym, nigdzie indziej", teatrem, który "zadowala się jedynie byle jakim przybliżeniem". Pragnie sztuki, która byłaby "głębokim splątaniem symboli czynnych i zdolnych przemówić do publiczności językiem, gdzie nic nie byłoby powiedziane, a wszystko przeczute". Idę do teatru - mówi - aby zobaczyć na scenie siebie, którego bym nie potrafił lub nie odważył się zobaczyć czy wyśnić; siebie jednak takiego, jakim wiem, że jestem. Zadaniem aktorów jest zatem podjęcie gestów i rekwizytów, które pozwolą im pokazać mnie - mnie samemu; pokazanie mnie nago, w samotności i uciesze, jaką budzi samotność".

Bydgoskie aktorki tworzą postaci pokojówek przeniesione poza konkretny czas i wymiar. Nie mają one w sobie nic z ladacznic czy sex-bomb. (Genet: "jednostkowy erotyzm obniża w teatrze wartość przedstawienia"). Owszem, jest w nich i owa zgnilizna, o której mówi autor, że winna objawiać się nie wtedy, gdy miota nimi nienawiść i wściekłość, "ale wtedy, gdy ogarnia je czułość". Kim są? Psychopatkami? Obłąkanymi? Postaciami z bajki, z alegorycznej przypowieści? Dziewczętami, które znalazły się u kresu psychicznej wytrzymałości?

Genet wymaga szczególnego aktorstwa, nie mającego nic wspólnego z potocznie pojętym realizmem. Anna Mozolanka (Solange) i Krystyna Bartkiewicz (Claire) grają histerycznie, obsesyjnie, jakby w transie. Zmienne, szalone przechodzą z nastroju w nastrój, z roli w rolę. Teatr w teatrze. Przeobrażenia prawdy i fałszu. Coraz bardziej namiętne: Claire i zrazu spokojna i opanowana Solange. W scenach końcowych Claire cichnie, przygasa. Gra swoją śmierć jako coś mało ważnego, w sposób ściszony, pogodny nawet. Może zanadto zwyczajnie i szaro? A może tak właśnie trzeba było, aby Solange mogła rosnąć i potężnieć coraz bardziej, wspaniała w swym zapamiętaniu?

Jest to rzeczywistość teatralna spiętrzona i zagęszczona, dla której odpowiedni klimat stwarza scenografia Jerzego Juka-Kowarskiego - oszczędna i surowa, a niesamowita w swym operowaniu czernią i bielą, odrealniająca sypialnię Pani i czyniąca z niej coś w rodzaju sanktuarium upiornego bóstwa. Ten efekt podnosi muzyka, a w momencie pojawienia się Pani zapach kadzideł i jej przeciągły jakby rytualny śpiew. Henryk Baranowski przydaje działaniom pokojówek motywacji psychologicznej poprzez wyeksponowanie roli Pani, w dotychczasowych inscenizacjach traktowanej na słodko lub bezmyślnie, a nawet całkiem pomijanej. Ewa Studencka-Kłosowicz tworzy postać z niesamowitej baśni czy upiornego snu, istotę będącą jednocześnie idolem tych dziewcząt i źródłem ich zgnilizny i poniżenia. Ma w sobie coś z kabotynki i kapłanki, władczyni, ich ciał i dusz. Taka interpretacja podkreśla sens owej żywiołowej nienawiści i fascynacji, jaką Pani budzi. Głębię ich hańby, i poniżenia wydobywa w tej scenie zachowanie się pokojówek wobec niej.

Jej wpływ i zły urok jest tak wielki, że służące cały zapas sprzecznych uczuć wyładowują tylko w iluzji - w teatrze, który tworzą na własny użytek. Lecz zbrodnię, którą planują w tym teatrze, spełniają w rzeczywistości - na sobie. Tak dalece wciąga ich psychodrama, którą odtwarzają i sytuacja psychiczna, w której się znalazły. - Dokąd nas to zaprowadzi? - pyta w pewnym momencie przerażona Claire. Grają do końca, zdolne do wszystkiego. Szukają w ten sposób swej zatraconej tożsamości? Wybierają przestępstwo świadomie, by spłonąć w oczyszczającym ogniu zła? Poświęcają się jedna dla drugiej? A może jest to rewanż za własną hańbę, chęć olśnienia nią świata?

I to jest cały Genet - człowiek odrzucający wszelki moralny porządek, a jednak mimo wszystko, w sposób nie zamierzony - wspaniały moralista. Artysta, który chce dojść do istoty człowieka poza wszelką skalą wartości etycznych i estetycznych. Zwany "filozofem zła" odkrywa wewnętrzne piękno człowieka znajdującego się na dnie. Swoistą wielkość i czystość, do której dochodzi się czasem poprzez poniżenie i rozpacz.

Tę prawdę potrafiła przekazać w ostatnich scenach Mozolanka w sposób tak sugestywny, że aż porywający. I za to wielkie słowa uznania dla niej - i dla całego zespołu za obraz sceniczny pełen żaru i poezji. Za Geneta prawdziwego, a nie pełnego pretensji twórcę "awangardowych sztuk", jakim bywał w poprzednich inscenizacjach "Pokojówek", na scenach wielu teatrów polskich. Trzeba ten spektakl pokazać widzom Bydgoszczy i innych miast. Zasługuje na to w pełni.

"Scena 75 widzów" w Bydgoszczy. Jean Genet: "Pokojówki", reżyseria: Henryk Baranowski, scenografia: Jerzy Juk-Kowarski. Premiera: kwiecień 1975 r.

PS. Bywają chochliki drukarskie szczególnie złośliwe. Zmieni ci taki drobne i mało znaczące słówko "dość" na "dwóch" - i już masz pana radcę "o dwóch wąskich horyzontach" (recenzja pt.: "Świętość na urzędzie). Albo zamiast słowa "fałszów" wprowadzi niewinne słówko "tekstów" (recenzja z "Brata marnotrawnego" - winno być: "zetknięcie tych fałszów z życiem"). Ale w takich wypadkach na pewno w sukurs nieszczęsnemu recenzentowi przychodzi inteligencja Czytelnika, na co zawsze liczę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji