Artykuły

Zdążyć przed Habimą

Parę lat temu w teatrze modne były krzyże. Najróżniejsze. Ogromne, sięgające ramionami na widownię, albo niewielkie, za to liczne, malowniczo na scenie grupowane. Każde niemal przedstawienie, które unosiło się codzienną przyziemnością choćby niemrawo, o parę tylko centymetrów, usiłowano uszlachetniać symbolem Chrystusowej męki. Gorliwie, nie zawsze z sensem, jeszcze rzadziej z poczuciem taktu.

Od paru sezonów miejsce krzyży zajęły menory. Siedmioramienne żydowskie świeczniki liturgiczne, takie same jak na monetach przywożonych z Izraela można u nas kupić w prywaciarskich sklepikach z pamiątkami. Duże i małe. Czasem uda się je wyszperać w Desie lub na tandecie. Gdzie pojawiły się najpierw, w teatrze czy w handlu, nie zauważyłam. Zarzucamy teatrowi ospałość i brak wyczucia specyfiki czasów. A przecież jest bystry i pojętny. Spontaniczny run naszych scen na tematykę żydowską odpowiada zainteresowaniom społecznym. Może je wyczuwa, a może narzuca.

Bodaj pierwszy był Jerzy Gruza, jedyny prawdziwy nasz teatralny menedżer, ze "Skrzypkiem na dachu", słynnym musicalem według powieści Szolema Alejchema. Tewje Mleczarz objechał całą niemal Polskę, odwiedził też Kraków. Pod Teatrem im. Słowackiego, gdzie występował Teatr Muzyczny z Gdyni, ustawiały się kolejki dłuższe niż po kubańskie pomarańcze. Potem zjechał wrocławski Teatr Współczesny ze "Sztukmistrzem z Lublina", przeróbką powieści Isaaca Singera. Znowu pełna widownia i taki sam aplauz. Wprawdzie krytycy zwijali się pokrętnie w recenzjach nie mogąc się zdecydować co ważniejsze: wątpliwy artyzm tych muzycznych bawidełek, czy niewątpliwy zachwyt rozentuzjazmowanej publiczności. Gdzieniegdzie, po drodze, pojawiały się przedstawienia skromniejsze, poważnie traktujące ów problem. Modny, ale i ważny. Sławy jednak nie zyskały.

Sukces nęci. Temat, podrzucony z hucznym grzmotem oklasków, skusił wielkich artystów Starego Teatru. Pierwszy był Andrzej Wajda z "Dybukiem" Szymona Anskiego. Jest to tajemnicza i urokliwa przypowieść o wędrującej po świecie duszy młodego Chonena. Nie ma dla niej miejsca w niebie, ani w otchłani, związana jest bowiem miłością do pięknej Lei i przyrzeczeniem małżeństwa, które niegdyś przed wielu laty, postanowili ich ojcowie. Dusza oszukanego nie może zaznać wiecznego spokoju. Tuła się między żywymi jako dybuk, aby w końcu opętać ukochaną i zabrać ją ze sobą do świata umarłych.

Nie udało się Andrzejowi Wajdzie to przedstawienie, choć na sukces pracowało wszystko. Przede wszystkim wyborni aktorzy Starego Teatru. Z poetyckiej; sakralnej opowieści powstała nudnawa, dość płaska bajeczka, opowiedziana na scenie rozwlekle i mętnie. Zawiana dymami, przyjemnie ozdobiona żydowskim folklorem, ale zrobiona nazbyt powierzchownie i niedbale.

Sam temat może zapewnić powodzenie, nie gwarantuje triumfu. Zwłaszcza artystycznego. Nawet jeśli jest atrakcyjny i trafia celnie, wymierzony prościutko w społeczny popyt. Można to nazwać koniunkturą. I elegancko, i uczciwie.

W czerwcu odbyła się w Starym Teatrze następna premiera z serii judaików. Pierwsze wykonanie sztuki "Słuchaj, Izraelu!" Jerzego S. Sity. Poety, tłumacza, dramaturga i to naszego, polskiego. Nie pozwoliłabym sobie posądzić Jerzego. Sitę o uleganie modzie, a to dlatego, że sztuka napisana została na zamówienie Teatru Habima w Tel Awiwie, który zastrzegł sobie prawo prapremiery. Nasz Stary Teatr pospieszył się i zdążył przed Habimą.

"Noc Wigilijną przed Sądnym Dniem w synagodze nożyków we współczesnej Warszawie". Tak brzmi pierwsze zdanie didaskaliów. Czas konkretny, miejsce dokładnie określone. W synagodze zbierają się na modły ci, którzy przeżyli. Nie ma ich wielu. Kantor przybyły z Ameryki akompaniuje sobie na elektrycznej pianoli. Potem pojawi się niemiecka delegacja zwiedzająca Warszawę, milicjant, wreszcie w zakończeniu ekipa filmowa z telewizji. Również niemieckiej. "Osoby", jak je określa Sito w spisie postaci, to jeden plan, teraźniejszy. Jest jeszcze przeszłość, przywoływana przez żywych, ciągle obecna. "Przed Sądnym Dniem do bożnicy schodzą się w nocy umarli" - mówi jeden z tych, co ocaleli.

"Zapalcie czarne gromnice, nałóżcie śmiertelne koszule... zamknijcie drzwi do bożnicy... zasłońcie w oknach kotary". Słowa dobrze znane, trochę zmienione. Cytowanie Mickiewiczowych "Dziadów" jest zabiegiem celowym. W synagodze Nożyków wywoływane są duchy umęczonego narodu, obrazy czasów zagłady. Także zjawy oprawców. Osoby z przeszłości nazwane są tu "postacie dramatu", podobnie jak u Wyspiańskiego w "Weselu". Sito nie ukrywa zapożyczeń. Przyznaje się do nich otwarcie i lojalnie w słowie wstępnym "Od autora". Korzysta z wielkiej literatury. Pisma Świętego, Talmudu, z dokumentów, wspomnień i dzienników.

Czas przywoływany obejmuje trzy lata, mniej więcej, z dziejów warszawskiego getta. A raczej z życia "Prezesa" - Adama Czerniakowa. Przewodniczącego Rady Starszych Gminy Żydowskiej w Warszawie. Jego to dziennikiem, między innymi, posłużył się sito pisząc "Słuchaj, Izraelu!".

Dwa plany, teraźniejszość i przeszłość przeplatająca się w sztuce kilkakrotnie. Teraźniejszość jest niejako komentarzem przeszłości, wtargnięciem naszego dziś w zbrodnię, ciągle niepojętą, w obłąkany plan zagłady całego narodu. Wtargnięciem brutalnym, choć nieuniknionym, jak bloki mieszkalne na miejscu dawnego getta. "Słuchaj, Izraelu!" można by zatem przeczytać jako zapis tragicznej prawdy, oskarżenie ludzi, którzy "ludziom zgotowali ten los", złowieszcze ostrzeżenie. A także rozliczenie winnych lub obojętnych, znieczulonych.

Jednak zamierzenie Sity było całkiem inne. Bardziej ambitne i ogromne. Tak przynajmniej wynika ze wstępu. Nie bardzo wypada o tym pisać, wiem. Sztuka tłumaczy się sama uważnemu czytelnikowi. Ewentualnie w teatrze.

Ale te parę stron skreślonych przez autora niezawodną ręką wprowadziło sporo zamieszania i wywołało interpretacje dość dalekie od tego, co da się wyczytać z tekstu. Pisze Sito: ""Słuchaj, Izraelu!" nie jest sztuką dokumentalną; jest próbą artystycznej syntezy gehenny narodu żydowskiego w trzech pierwszych latach wojny i antycypacją zagłady". I dalej: "Na fundamencie ścisłej fotografii buduję uogólnienie, syntezę, wizyjne dopełnienie - interpretujące w kategoriach ideowych i teologicznych największą tragedię naszych czasów".

Pokazać gehennę narodu, obłędny pomysł ludobójstwa, wymyślony i wykonywany z chłodną logiką i techniczną dokładnością na oczach obojętnego świata. A więc pokazać Apokalipsę, czyli to co niewyobrażalne. Co więcej, dać syntezę Apokalipsy. Wywołać nie tylko duchy, ale obrazy będące antycypacją zagłady. Znaczy to interpretować świat w kategoriach najwyższych, ostatecznych, w dodatku "budując uogólnienie, syntezę, wizyjne dopełnienie". A wszystko to w teatrze wznoszącym się na fundamencie "ścisłej fotografii". Zamiar potężny, ale niemożliwy. Przynajmniej w formie, w jakiej zamknął Sito swoją sztukę. Zamknął, to właściwe określenie.

W rzeczywistości bowiem "Słuchaj, Izraelu!", składa się z szeregu scen ilustrujących wydarzenia. Oczywiście poza pierwszą sceną z "Dziadów". Obrazki są całkiem realistyczne, plany dwóch czasów utrzymane w tej samej konwencji. Bardzo dosłownej. W literaturze to nie błąd, działa bowiem wyobraźnia czytelnika. W teatrze pułapka trudna do przeskoczenia. Wydarzenia z codzienności, z dokumentu wzięte, miały się zapewne spiętrzyć w apokaliptyczną wizję lub stać się jej kontrapunktem. Niestety, uogólnienia się gubi, wizja blednie, synteza wiotczeje. Pozostaje "ścisła fotografia". Fotografię najlepiej pokazuje film, zwłaszcza dokumentalny. Obrazy są tu odbitką rzeczywistości. Jest ona najbardziej przejmująca właśnie w dokumentach, znacznie mniej we wszystkich ludzkich, nawet najbardziej artystycznych wizjach. Dotyczy to głównie okrucieństwa wojny, kiedy wali się wszelki ład, prawo przestaje istnieć, a obraz i porządek świata rozsypują się nagle na naszych oczach. Razem z podstawowym przekonaniem, że kara spada tylko na winnych. Twarze rozstrzeliwanych są bardziej ludzkie i tragiczne od udanego przerażenia najlepszych nawet aktorów, których spotykamy w SPATiF-ie nad wiotkim schabowym i setką czystej.

W teatrze "ścisła fotografia" jest nie tylko niemożliwa, ale i zgoła niepotrzebna. Pokazanie dokumentu mija się zresztą z celem. Myślę, że "Adama Czerniakowa dziennik getta warszawskiego" przeczytany przez aktorów Starego Teatru byłby bardziej przerażający od ilustrowania go na scenie. Bo Sito ilustruje. I wyłącznie ilustruje. Gdyby nie ów nieszczęsny wstęp, można by sztukę nazwać scenariuszem. Są tu scenki jakby przez Gabrielę Zapolską napisane, są też z konwencji dramatu okresu socrealizmu. Z Zapolskiej na przykład jest ciocia Gitla biegająca za Prezesem z talerzem rosołu; z autorów późniejszych sceny z Niemcami.

Ratunkiem mogłaby być metafora, oddech i powietrze poetyckiego uogólnienia. Cóż, kiedy cytaty z wielkiej literatury mieszają się z dokumentem, a powszedniość wyrażona jest patetyczną kadencją. Zbyt często brzmi to jak czysta grafomania. W czytaniu może umknąć uwadze. Na scenie ukryć się nie da.

Wyznanie autora, a zapewne i powaga tematu zmyliły komentatorów. W programie aż roi się od wielkich słów: moralitet, misterium, tren za umarłych. Czerniaków porównywany jest do Mickiewiczowskiego Konrada, a także do Mojżesza-przywódcy.

Może więc teatr zdoła rozciągnąć potoczną i nikłą osnowę scenariusza w pojemną, gęstą od znaczeń formę moralitetu? Zwłaszcza że sztuką zajął się Jerzy Jarocki. Jarocki ma dar korygowania słabości utworu, poddawania go logice sceny, prawom teatru, a także budowania metafory. A jednak nawet Jarocki nie zdołał uratować Sity. Dlaczego próbował, można się tylko domyślać. Nie sądzę, aby uwiodła go luźna konstrukcja sztuki, chaotyczna na pozór, zatem poddająca się wszelkim operacjom, a przecież zbudowana i pomyślana z pedanterią. Tu nie ma czego porządkować, można tylko eliminować. I trzeba. Z wyjątkową bezwzględnością, tekst jest bowiem bardzo obszerny. Być może ugiął się Jarocki pod ciężarem tematu, ważkiego, bolesnego. I poniósł klęskę.

Przedstawienie "Słuchaj, Izraelu!" w Starym Teatrze zaczyna się bardzo pięknie. Ciężka, czarna, haftowana srebrem kurtyna przesłania scenę. Na niej znak jakby czerwonego płomienia. Szeroki drewniany podest przerzucony nad widownia sięga tylnej ściany teatru. Jak w "Dziadach" Konrada Swinarskiego. Ten podest jest już znakiem, niezawodnie odczytywanym przez każdego. Biegnie obok nas, ale i nad naszymi głowami w głąb teatru, na zewnątrz. Stamtąd wchodzą ci, co zobaczyli światło w bożnicy, stamtąd jesteśmy także my. Nie tylko widzowie lecz również uczestnicy obrzędu.

Znajdujemy się w bożnicy. W półmroku rozróżniamy sylwetki postaci. Są tu ci, którzy cudem przeżyli, są też umarli, a może zjawy z pogranicza dwu światów, życia i śmierci. Czarny Josł (Jan Monczka), który "nie rzuca cieni", cadyk Jaakov (Witold Gruszecki), nieruchomy, milczący. Wpatrzony w niego Chil (Jan Korwin-Kochanowski) odczytuje jego nieme polecenia. Na podeście, w połowie widowni, elektryczna pianola. Przy niej Kantor (Marek Litewka). Bożnica wypełnia się śpiewem, wspaniałą muzyką (Stanisław Radwan). Wkrótce nastąpi duchów wywoływanie. Jaakov złamie laskę, wybucha z niej płomień, podnosi się czarno-srebrna zasłona odsłaniając mroczną głębię sceny. Po podeście przez widownię przechodzi długi korowód białych postaci. Duchy pomordowanych. Podobał mi się pierwszy kontrapunkt, wtręt teraźniejszości - Niemcy zwiedzający Warszawę. Na naszym krakowskim Kazimierzu spotyka się i chasydów, i Niemców. Eleganckie autokary parkują zwykle na ul. Szerokiej, naprzeciwko dzielnicowego komisariatu MO. No i scenografia, znowu znakomita. Jerzy Juk-Kowarski komponuje różne plany akcji przejrzyście i niemal ascetycznie. Żadnych ozdobników, żadnych efektownych pomysłów. W dalszej części przedstawienia scena zamknięta jest z tyłu czerwonym, ceglanym murem. Może być ogrodzeniem getta, ścianą pokoju Prezesa. Lub ścianą straceń. W środku muru przejście, również z cegły, daje złudzenie głębi. Po prawej spore okno. Za nim pojawiać się będą widma zmarłych. Scena jest ceglasta i czarna na przemian. Dekoracja mądrze pomyślana, logiczna i prosta. Z wyjątkiem koszmarnego zakończenia, ale o nim później.

Klimat obrzędu rozwiewa się szybko. Następne obrazy to wprawdzie nadal przywoływanie przeszłości, ale poetyka już nie ta sama. I tu zaczyna się nieszczęście. Przedstawienie rozciąga się w szereg ilustracyjnych scen. Szereg niesamowicie długi. Fabuły poszczególnych obrazów są dosyć nikłe tak oczywistą, że nie udaje się już uniknąć dosłowności. Można je podzielić na trzy grupy: dzieje Prezesa, obrazy z getta i sadyzm Niemców. Okrucieństwo pokazane jest w scenie Untersturmführera SS zwanego Frankensztajnem (gra go Jan Peszek), a także w scenach z Auerswaldem (Jerzy Bińczycki) i Baatzem (Jerzy Trela), choć to Niemiec z gatunku tych "dobrych". Zwłaszcza sekwencja Frankensztajna, rozpoczynająca część drugą przedstawienia, jest osobną etiudą na temat znęcania się nad ofiarami. Pomysł iście karkołomny, nie do wykonania. W teatrze zawsze jest udawanką i grozi śmiesznością. Pejcz uderza o podłogę, strzał jest puknięciem z korkowca, a zabity (w tym wypadku Wiesław Wójcik) i tak wstanie do ukłonów. Rozmowy Prezesa z Baatzem i Auerswaldem szeleszczą dialogami ze sztuk połowy naszego wieku.

W "Słuchaj, Izraelu!" wywołano postać Prezesa, Czerniakowa. Skoro "Dziady", to może będzie on istotnie Konradem, pasterzem dusz, Mojżeszem przywódcą wreszcie. Rozumowanie logiczne, ale całkowicie błędne. Prezes w niczym nie przypomina żydowskiego Konrada. Ani w tekście, ani tym bardziej w przedstawieniu. Prezes Gminy Żydowskiej w getcie jest człowiekiem osaczonym przez mękę. Jakie jest jego pojmowanie własnej roli i co uważa za obowiązek? Mówi o tym jasno: "Staram się bronić przed śmiercią tych, za których czuję się odpowiedzialny". Program minimum? Tak. Ale jego zdaniem jedyny możliwy w świecie wyszarpanym z posad. Nie wzywa do oporu, do "arcypolskiego" powstania. Wielu miało mu to za złe. Tchórz? Człowiek słaby? A może porażony problemem moralnym przerastającym ludzką wyobraźnię. "To prosty rachunek: tu czterech - no, z tobą pięciu, a tam, bo ja wiem, czterdziestu?" Ten "prosty" rachunek jest oskarżeniem przemocy, skazującej człowieka na podobny wybór. Zawsze nieludzki, kiedy życie liczy się na sztuki. Prezes odmawia wyjazdu do Palestyny. Będzie dalej robił swoje. Żadne to posłannictwo, wielkie gesty. Uporczywe starania o ulżenie męce, troska, aby uczynić w miarę normalnym to, co przekracza granice barbarzyństwa i cierpienia. Walka o zachowanie godności, choć jest ona w istocie rozwiązaniem czegoś, czego rozstrzygnąć nie można. Prezes popełnia samobójstwo, każą mu bowiem wybierać tych, którzy odjadą na śmierć.

Taki portret człowieka, nie herosa, nie przywódcy, dałoby się, być może, wyłuskać spod rodzajowych szczególików, pogawędek ze Starym Doktorem, czyli Januszem Korczakiem (Jerzy Święch), mimo talerza z rosołem wnoszonego uparcie przez ciocię Gitlę (Izabela Olszewska). Ale się nie udało, głównie z powodu Jerzego Radziwiłowicza. Coś bardzo niedobrego dzieje się z tym znanym i utalentowanym przecież aktorem. Przestał grać. Demonstruje swoje sposoby, miny, tekst poszatkowany na sylaby, zastygłe mechaniczne gesty. Maniera może i oryginalna, ale bezbrzeżnie pusta. Radziwiłowicz nie może się zdecydować, czy zaprezentować nam raz jeszcze Raskolnikowa ze "Zbrodni i kary", czy też stalinowca z "Portretu" Mrożka. Zwycięża stalinowiec. Po scenie znów chodzi kukiełka, automatyczny manekin, trochę zasępiony, rytmicznie skandujący tekst. Trudno przejąć się automatem, nawet bardzo sprawnym.

Prezesowi towarzyszy Yishmael, anioł, boży wysłannik. Gra go bardzo pięknie Teresa Budzisz-Krzyżanowska. Jest w niej pokora, bolesne załamanie, bezradność i cierpienie. Wspaniale mówi tekst, który raz jeden w tym przedstawieniu brzmi rzeczywiście jak żałobny tren. Nie zdoła to jednak uratować ani spektaklu, ani Radziwiłowicza.

Prezes przekracza próg ostateczny. Nad leżącym Radziwiłowiczem Stary Doktor mówi: "Bóg Ci powierzył godność Twojego narodu i Bogu Ty godność tę przekazujesz". Słowa księcia Józefa Poniatowskiego, nieco zmienione, może i autentyczne, ale zakrzepłe w banał. Równie nieludzki jak prawdziwe dzieje Adama Czerniakowa. Ich zwyczajnego, codziennego bohaterstwa i tragicznego patosu nie udało się podsunąć pod zobojętniałe oczy i sumienia. Nie zrobił tego ani Jerzy S. Sito, ani Jerzy Jarocki.

W zakończeniu przedstawienie uderza w wysoki ton. Na scenie pojawia się kopuła z kolumnami, czerwono podświetlona. Yishmael wprowadza w tę czerwień tych, którzy umarli po raz drugi. Ludzie, jakież to patetyczne! I straszliwie wprost kiczowate! Stokrotnie przepraszam, ale to prawda. Przedstawienie jest bardzo długie. Myślę jednak, że nie da się go poprawić, nawet brutalnymi i drastycznymi skrótami. "Słuchaj, Izraelu!" w obydwu wersjach, i tej, którą napisał Jerzy S. Sito, i tej wyreżyserowanej przez Jarockiego, tyle ma wspólnego z moralitetem czy misterium, co mistyka z mistyfikacją. Albo tren z trendem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji