Artykuły

Fatalistyczny melodramat

Spektakl "Trzech sióstr" An­toniego Czechowa w Tea­trze Nowym (w reżyserii Janusza Nyczaka i dekoracjach Michała Kowarskiego) toczy się w nader realistycznej scenerii, która zresztą współgra z nastro­jem i klimatem kolejnych scen, z tym co czują postacie, co dzieje się między nimi i w nich samych.

Najpierw jest pogodny, ciepły poranek, jeszcze panuje spokój, są chwile beztroski a nawet ilu­zorycznego szczęścia. Na imieni­ny Iriny, jednej z trzech sióstr, schodzą się oficerowie miejsco­wego garnizonu. Marzenia nie są jeszcze udręką. Potem nastaje wieczór, który zaczyna jakby wytrącać postaci z pozornej bez­troski, coś już zaczyna się w nich kłębić. A potem zmienia się sceneria. Minął dłuższy czas od tamtego dnia. Świszcze zimowy wiatr, w salonie jest mroczno i nieprzytulnie. Nieudany wieczór: wszystko się rwie i pęka. Pust­ka, nuda, smutek. A potem, innym razem, ta fatalna noc z bijącymi na trwogę dzwonami. Po­staci stłoczone w zagraconym, małym pokoju, przygnębiająca niemoc, rozpaczliwa samotność, pogłębiające się konflikty. Wre­szcie ostatnia odsłona. Znów jest piękny, jesienny poranek. I jak­by pogodzenie z losem, a potem brutalny wstrząs, którego los obu młodszym siostrom nie szczę­dzi. W głąb ogrodu idzie ich brat Andrzej trzymając za rękę swo­je dziecko. Coś mu wskazuje w górze palcem. Czy ta ostatnia, krótka scena coś znaczy? Czy to zwyczajny, banalny obrazek czy może metafora dająca się streścić słowami: jak zwykle, wszystko zaczyna się pogodnym dzieciństwem?

Janusz Nyczak pracował nad tym spektaklem długo, bo aż pięć miesięcy. Starał się też "wypieścić" każdy jego detal, wypeł­nić każdą sytuację działaniem, bo przecież w tej sztuce nie ma prawie żadnej akcji. Zatroszczył się o takie szczegóły jak np. płatki śniegu lecące za oknem czy spadające liście w sadzie, zadbał o plastyczną urodę wielu scen, efektownie operuje światłem i dźwiękiem (zwłaszcza, niemuzycznym). Stworzył obraz scenicz­ny, który ma naturalną głębię, dzięki budowaniu akcji na kilku nakładających się planach. A wszystko po to, żeby stworzyć iluzję rzeczywistości, uprawdopo­dobnić maksymalnie sytuacje, podkreślić nastrój, dopowiedzieć działaniami to, o czym się nie mówi wprost.

Spektakl Nyczaka - tak mi się wydaje - upodabnia się na pierwszy rzut oka do melodramatu, choć przecież nie ma w nim ckliwego sentymentalizmu. Rozpacz, poczucie pustki i prze­granej wynikają jakby z niespeł­nienia się w miłości. Na tym po­lu wszyscy niemal doznają klęsk. Np. Olga w ogóle nie znalazła w swym życiu mężczyzny, Masza totalnie zawiodła się w małżeń­stwie, uczucie, które łączy ją i Wierszynina (pułkowego oficera) nie może się spełnić; muszą się rozstać. Irina w ogóle nikogo nie kochała i nie kocha. Andrzej żeni się z miłości, ale po paru latach jest już wewnętrznie pusty; w ostatnim akcie w posępnym mil­czeniu wykonuje swe rutynowe obowiązki ojcowskie. Zadowolo­na jest bodaj tylko jego żona, która z płochliwej panienki za­mienia się w nienasyconą domowej władzy triumfującą w swym macierzyństwie matronę.

Oczywiście owo niespełnienie w miłości jest - w tym spek­taklu - konsekwencją innych niespełnień, jakiejś paraliżującej niemocy, niemożności znalezienie sensu życia, celu - choćby ma­łego. Jedynie Tuzenbach zrywa z monotonną służbą w pułku i chce poświęcić się konkretnej pracy, ale jest w tym swoim op­tymizmie jakiś bardzo powierz­chowny. Wierszynin znów w spo­sób egzaltowany deklamuje o lepszej przyszłości za lat... dwieś­cie. Jednym słowem wydrążone dusze sparaliżowana wola, lu­dzie dotknięci apatią.

Powiadają niektórzy, że Cze­chowa tak naprawdę potrafią grać tylko Rosjanie. Nie jest to regułą, ale wiele w tym prawdy. Być może mylę się generalnie w ocenie poznańskiego spektaklu (być może też zupełnie opacznie odczytuję intencje reżysera), wy­daje mi się wszelako, iż jest on albo zgoła mało czytelny, albo fatalizm i absolutna beznadziej­ność które emanują ze sceny po­mniejszają wymiar ludzkich pos­taci, czyniąc widza obojętnym na ich los. Nazbyt jaskrawy pesymizm "Trzech sióstr" Nyczaka nie czyni postaci - w moim po­jęciu - tragicznymi.

Ponadto Janusz Nyczak jakby bardziej skoncentrował się na sa­mej materii teatralnej niż na wyakcentowaniu tego, co chciał tym spektaklem powiedzieć. Tak to wygląda z widowni. Bardziej liczy się nastrój i emocje niż ra­cjonalna wykładnia losu, która odsłaniałaby przed widzami jed­ną ze stron ludzkiej egzystencji. Widz czuje się dosyć zagubiony po tym długim, ponad trzygodzinnym spektaklu.

Przedstawienie, w który jest kilka świetnych aktorsko frag­mentów, odznacza się sprawnym, wyrównanym wykonawstwem. Oczywiście w ramach przyjętych koncepcji postaci; które w wię­kszości nie bardzo mnie przeko­nują. Zapamiętuje się role Woj­ciecha Standełły (Czebutykin) i nade wszystko Wiesława Komasy (Andrzej). Ale przecież również Jerzego Stasiuka (Kułygin) i - z pewnymi zastrzeżeniami - Hanny Kuliny (Natasza). Mają także swoje dobre sceny Kazi­miera Nogajówna, Maria Maj i Grażyna Wolszczak (w rolach trzech sióstr: Olgi, Maszy i Iriny).

Mam wątpliwości, czy spektakl ten znajdzie wielu zwolenników. Nie każdemu zresztą ten typ dra­maturgii odpowiada. Czechow do dziś budzi kontrowersje nawet wśród ludzi teatru. Znakomity polski inscenizatar Erwin Axer uważa, iż doskonałość Czechowa jest pod znakiem zapytania. Bo to, co w świetnych nowelach wy­rażone jest jasno oszczędnie, to w sztukach - rozwlekle i niejasno. Dlatego też - jego zda­niem - Czechow będzie kusił swoją odmiennością i bardzo rzadko się udawał.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji