Artykuły

Eksperyment ze "Strasznym Dworem"

Nowa inscenizacja "Strasznego Dworu" w Państwowej Operze Śląskiej. Rozpoczyna się orkiestrowa "Intrada" pod batutą Napoleona Siessa. Brzmi wyjątkowo pięknie, ujmując naturalnością tempa i "oddechu" poszczególnych fraz oraz wyrazistą ekspresją tematu zapowiadającego jakby z oddali wielką arię Stefana, konsekwentnie dochodzi do dynamicznej kulminacji na pełnym "tutti" orkiestry. Stopniowo wszytko cichnie - właściwy nastrój już się wytworzył. Nastrój ciepła, pogody i spokoju, nastrój dawnych dni.

Ale oto kurtyna się podnosi - i nagle zamiast wśród rycerstwa pancernych chorągwi Rzeczypospolitej, znajdujemy się w obozie powstańców 1863 roku (pierwsza scena prologu jest nawet ukształtowana dość dokładnie na wzór znanego obrazu Grottgera, chyba z cyklu "Polonia" - już w tym momencie nie pomnę...). I drobiazg to jeszcze, że ze sceny padają słowa o pancerzach, hełmach i mieczach, których oczywiście nikt z bohaterów nie nosi; ale - jak tu mówić o "bezczynnej służbie w żołnierce", skoro ognie Powstania jeszcze się palą, jak myśleć o powrocie "w domowy próg" i spokojnym zajmowaniu się gospodarką, czy o odwiedzinach u sąsiadów, skoro po upadku patriotycznego zrywu żaden z jego ocalałych uczestników nie mógł się pokazać w rodzinnych stronach pod groźbą aresztowania i wyroku śmierci lub zesłania? Z kolei w akcie drugim widzimy grono kobiet w czerni - i słusznie, bo jest to czas żałoby narodowej. Lecz wobec tego, jakże godzi się im śpiewać-wesołą piosenkę, jakże mogą beztrosko myśleć o wróżbach i sylwestrowych figlach? I czy na tle owej żałoby nie wydawała się inscenizatorowi przykrym dysonansem wpadająca do dworu Miecznika (czy w ogóle istniał jeszcze taki tytuł w drugiej połowie XIX wieku?) hałaśliwa gromada myśliwych, a większym jeszcze - pojawiający się następnego dnia huczny kulig, nota bene rodem bardziej z weneckiego karnawału, niż z polskiej tradycji?

Podobnych zderzeń nie pasujących do siebie nawzajem klimatów, sytuacji, kostiumów wreszcie, można by wyliczyć więcej - ale nawet i to nie jest sprawą najistotniejszą. Domyślać się można, że realizatorami przedstawienia w Operze Śląskiej powodowała zbożna skądinąd chęć nasycenia teatralnej treści spektaklu sprawami, którymi żył sam kompozytor podczas tworzenia swojej opery, a tym samym - zbliżenia owej treści także do uczuć współczesnego widza. Rzecz jednak w tym, że "Straszny dwór" jest operą o innych zupełnie sprawach i - przede wszystkim - o innych zupełnie ludziach. Niezmiernie trafnie ujął to w swoim czasie autor recenzenckiego felietonu w "Kulturze", omawiającego wystawę portretów staropolskich w Muzeum Narodowym. Stwierdzał on mianowicie, że autorom owych portretów, niezależnie od tego, czy były to dzieła wybitne czy nawet mierne w czysto artystycznym sensie, udało się uchwycić pewne wykształcone przez pokolenia charakterologiczne cechy dawnych Polaków; na portretach widnieją ludzie przywykli do swobody i samostanowienia, ludzie, którym obcy jest strach, niepewność jutra czy zwłaszcza uleganie przemocy. O takich właśnie ludziach i o czasach dawnej świetności kraju mówi libretto, a także i muzyka "Strasznego dworu" - nie mogły się już natomiast wykształcać podobne typy ludzkie w dobie zaborów. Podstawianie Polaków z lat sześćdziesiątych XIX wieku w miejsce polskiej szlachty z XVII stulecia musi więc być odczuwane jako fałsz - nie mówiąc o ogromnych różnicach w obyczajowości tych epok.

A szkoda - przy tej bowiem dość niefortunnej ogólnej koncepcji przedstawienia, reżyseria Janusza Nyczaka budzi uznanie szeregiem ciekawych pomysłów i zgrabną ich realizacją (świetnie zrobiona jest m.in. początkowa scena I aktu z wiejską gromadą wyglądającą powrotu paniczów, kapitalny też niemy spór starego Macieja z klucznicą Martą o miotłę - czyli o - to, kto naprawdę będzie się domem zajmował).

Jednak wartość bytomskiego przedstawienia "Strasznego dworu" opiera się w pierwszym rzędzie na jego stronie muzycznej. Jak obiecujący był początek, tak i całość opery pod batutą Napoleona Siessa wypadła doskonale; podkreślić warto zwłaszcza trafność temp, umiejętne wydobycie licznych finezji partii orkiestrowej (m.in. w tercecie "Cichy domku"), a także bardzo dobre przeprowadzenie dużych scen zbiorowych - przede wszystkim finału w II akcie, wykonanego w całości, bez skrótów.

Zgromadzić do wykonania "Strasznego dworu" zespół solistów odpowiedniej rangi, to sprawa bynajmniej nie łatwa; główne partie w tej operze są równie bodaj wdzięczne, ale i na swój sposób równie trudne, co partie bohaterów "Romea i Julii", "Balu maskowego" czy nawet "Fausta". Tak więc tutaj obsada (nie był to zresztą spektakl premierowy) nie całkiem była wyrównana - jednak prawdziwą satysfakcję mógł sprawić słuchaczom śpiew utalentowanego Józefa Hornika, który stanie się, być może, godnym następcą znakomitych odtwórców partii Stefana. Obok niego zaś wyróżniał się dodatnio Ryszard Wojtaszewski jako Zbigniew i Stanisław Bursztyński - Maciej. Dobre nadzieje rokuje też młoda Gabriela Czerner, śpiewająca partię Hanny.

Stanisław Moniuszko: "Straszny dwór". Kierownictwo muzyczne - Napoleon Siess; inscenizacja i reżyseria - Janusz Nyczak; dekoracje - Jerzy Kowarski; kostiumy - Barbara Ptak; choreografia - Henryk Konwiński. Premiera w Państwowej Operze Śląskiej 26 maja 1979.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji