Artykuły

I czegóż tu się śmiać?

Tak to już dzisiaj jest, że największym grzechem w teatrze jest wierność autorowi. Reżyser z ambicjami, jeżeli nie przerabia tekstu sztuki, stara się przynajmniej przenicować go dokładnie aby wszystko było inaczej w przedstawieniu, niż byśmy się mogli spodziewać po lekturze utworu. Przypomina mi to z dawnych szkolnych czasów zadania z polskiego: "opisz własnymi słowami burzę w "Panu Tadeuszu"... Reżyserzy "własnymi słowami" opisują Szekspira, Fredrę, Czechowa. Ostatnio modny Czechow-humorysta. No bo skoro sam powiedział, że nie ma czego płakać na jego dramatach, dalejże grajmy je jak farsy. A jeżeli się nie dadzą, to przynajmniej zróbmy z jego bohaterów błaznów i pajace. Właśnie Teatr Ziemi Gdańskiej wystawił "Trzy siostry" w modnym komediowym sosie. Pomyślano to przedstawienie, jak sądzę, jak parodię mieszczańskiego teatru. A więc najpierw dekoracja - stanowi ją wypełniająca całe tło sceny wzorzysta tapeta, na tym tle stereotypowe meble wyściełane, stół kryty serwetą... po prostu umeblowana scena. Ta właśnie nieestetyczna i nie estetyzująca dekoracja, to doskonały a dyskretny element parodii. Ten neutralny, pozbawiony wszelkiej indywidualności "salon w zamożnym domu" powinien by chyba pozostać niezmienionym tłem całego przedstawienia, przestawianie mebli jest tutaj raczej zbyteczne, zwłaszcza gdy dwa krzesła zastępujące kanapę mają wyobrażać ogród w akcie czwartym. Zresztą w programie zapowiedziano nam, że na scenie nie będzie żadnych brzóz, ani długich pauz i przemilczeń na rzecz bezpośredniości i naturalności współczesnej interpretacji aktorskiej. Tymczasem zaproponowano nam patos i pozę. Sztuka grana jest bez kurtyny ale na początku każdego aktu aktorzy wchodzą na scenę "prywatnie", ustawiają się w wyznaczonych miejscach, przybierają pozy i... akcja się zaczyna. Ma to zapewne demonstrować widzowi, jak rzecz wygląda, kiedy kurtyna jest zaciągnięta i kiedy się rozsuwa... Pierwszy akt zaskakuje nas sztucznością. Aktorki wygłaszają swoje intymne wyznania podniesionymi głosami z twarzami zwróconymi do widowni. Na szczęście w toku przedstawienia udaje im się niekiedy wyłamać z narzuconej konwencji i dają się ponieść nurtowi przeżyć swoich bohaterek.

Jeżeli Czechow jest nieśmiertelny w teatrze, to zapewne także dlatego, a może przede wszystkim dlatego, że w swoich dramatach stworzył wiele wspaniałych ról dla aktorów. Te piękne i bardzo trudne role wymagają zarówno talentu odtwórców jak i wnikliwości reżysera. Teatr Ziemi Gdańskiej reprezentuje obecnie nieco wyższy i bardziej wyrównany poziom aktorski. Słusznie, że włączył Czechowa do swojego repertuaru. Ale lepiej by było ze względu na cele i możliwości tego teatru, aby raczej rezygnował z i eksperymentów formalnych. Skutki inscenizatorskich pomyłek dźwigają na sobie aktorzy.

Najwięcej mam żalu do trzech głównych postaci kobiecych: ich uzdolnione odtwórczynie pozwalały się o wiele więcej spodziewać. Irinie - Ireny Kulickiej zabrakło w akcie pierwszym dziewczęcego entuzjazmu, żarliwej egzaltacji, nie była to także, bo nie mogła być mimo wszystko karykatura panny na wydaniu, pozostała postać nijaka i spłycona. Dopiero w dalszych aktach udało się aktorce zbliżyć do postaci Czechowowskiej Iriny. Podobnie Olga Ludmiły Legut odnalazła się w drugiej części sztuki w scenach z Nataszą, Andrzejem i w ostatnich scenach pożegnalnych. Chociaż i tu nie było to wszystko, co można było wydobyć z tej roli. Jedynie Masza w wykonaniu Ireny Hajdel pozostała do końca sztuczna i upozowana, konsekwentnie realizując linię parodystyczną przedstawienia. Na głównego wesołka reżyser wybrał męża Maszy, Kułygina. Stefan Iżyłowski ofiarnie zaangażował się w błazenadę tak dalece, że chyba najbardziej naiwna pensjonarką nie mogłaby uważać Kułygina za mądrego człowieka, jak się to przydarzyło kiedyś Maszy. Tym większa zasługa aktora, że potrafił nam zdradzić ludzkie czucia i cierpienia tego marnego człowieczka, że potrafił nas wzruszyć jego dolą. Podobnie do pozytywów przedstawienia należy zaliczyć rolę Tuzenbacha w wykonaniu Ryszarda Marii Fischbacha i Andrzeja Prozorowa Jerzego Kulickiego.

Kazimierz Błaszczyński zagrał jeszcze jednego dobrodusznego i zabawnego starucha, ale przecież można było wydobyć coś więcej z roli Czebutykina. Podobnie spłycone zostały postacie Wierszynina i Solonego.

Wierszynin Jerzego Lipnickiego jest nazbyt gładki, nazbyt spokojny, jego miłość do Maszy wydaje się pozą, niedole życia rodzinnego zręczną wymówką - jest to zapewne zgodne z satyrycznymi zamierzeniami reżysera. Zbigniew Gawroński buduje rolę Solonego z rodzajowych drobiazgów, bawi się jego charakterystycznością, ale niczym nie zdradza tragicznej namiętności swego bohatera. Toteż jego wybuch miłości do Iriny wydaje się nawet nie brutalny, ale wręcz grubiański. Tarzanie się z partnerką po podłodze jest ostatnio bardzo modne w teatrze, ale jeśli miałby to być teatr mieszczański nie należy zapominać, że tam służyły do tego raczej kanapy...

Reżyser jakby nie lubił tych postaci, które każe odtwarzać aktorom, stara się im odbierać ich cechy ludzkie, najchętniej widziałby w nich wszystkich karykatury, takie właśnie jak Fierapont - Niewęgłowskiego czy podporucznicy. Nawet Nataszy odebrał jej zachłanne macierzyństwo czyniąc z troski o dzieci jedynie sposobik na terroryzowanie rodziny. Anna Komornicka gra też z pasją chciwą i zakłamaną jędzę. Ona jedna w sztuce nie choruje na chorobę woli, wie dobrze czego chce i dąży do tego z całą bezwzględnością, powinna by więc raczej zaskarbić sobie życzliwość reżysera, który zwierza się nam w programie, że nie lubi "ludzi leniwych, cierpiących na paraliż woli, ludzi, którzy zawsze swój brak działania potrafią usprawiedliwić i wytłumaczyć".

Ale tacy właśnie są bohaterowie Czechowa, tacy i gorsi jeszcze. A przecież wielki pisarz kocha postacie swoich dramatów, wszystkie, nawet te najgorsze, najnędzniejsze, bo w każdej z nich odnajduje i nam odnaleźć pozwala iskrę człowieczeństwa, jakiś blask dobra, cierpienie, które każe rozumieć i wybaczać i dalej wierzyć w człowieka, wierzyć pomimo wszystko. I proszę minie nie posądzać, że chciałabym widzieć Czechowa granego na łzawo, na sentymentalnie. Miał rację pisarz, gdy się dziwił płaczącym na jego dramatach. Rzeczywiście: czegóż tu płakać... Ale i śmiać się nie bardzo jest z czego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji