Kino-towar
Podupadłe wiedeńskie kino, w hallu wiszą pożółkłe fotografie Rity Hayworth, Marlona Brando, Elisabeth Taylor, Klausa Kinskiego... W szklanej kabinie nieruchomo siedzi starszy mężczyzna - to Ritter, właściciel kina. "Jestem pozbawiony fantazji i niechętnie ruszam się z miejsca" - przedstawia się widzom...
DOROTA WYŻYŃSKA: To nietypowa sztuka, o kinie. Kino wkracza do teatru... Czy często zauważa Pan, że dzisiejszy teatr przesiąknięty jest kinem?
- ZBIGNIEW BRZOZA: Kiedyś wydawało mi się, że pochodzę z teatru, że więcej we mnie fascynacji teatralnych niż filmowych. Zdałem sobie sprawę, jak bardzo przesiąknięty jestem kinem, kiedy zacząłem oglądać spektakle reżyserów litewskich. Korsunovas, Nekrosius "myślą" teatralnie. Co więcej - oni mają też publiczność wychowaną na teatrze, która rozumie grę konwencją, skrót teatralny... To chyba ostatnie takie miejsce w Europie. My zaś jesteśmy bardziej wychowani na "Locie nad kukułczym gniazdem" niż na "Kartotece" Różewicza. Przenosimy do teatru filmową narrację, montaż, aktorstwo filmowe, filmowo używamy muzyki. Posługuję się liczbą mnogą - bo zauważam to u wszystkich reżyserów mojej generacji. Bliższe są nam struktury epickie niż dramatyczne.
W "Miłości na Madagaskarze" używanie filmowych środków ma szczególne znaczenie.
- Bo rzecz dotyczy kina. Pewnej epoki kina. Głównym bohaterem jest Josef Ritter - jak to się dawniej mawiało - kiniarz, czyli właściciel kina, ale tym różniący się od dzisiejszych szefów, którzy na ogół podpisują umowy z dystrybutorami i mają niewielki wpływ na repertuar, że to on budował oblicze swojego kina. Ritter proponował wszystko co nowe: amerykańską czarną serię, włoski neorealizm, francuską Nową Falę, kino artystyczne Felliniego, Bergmana... Odniesienia do stylistyk tych filmów są wyraźne w sztuce Turriniego...
Ritter spogląda na czarno-białe fotografie swoich gwiazd: Brigitte Bardot, Gregory 'ego Pecka, Humphreya Bogarta... A jakie są Pana filmowe fascynacje, na jakim kinie Pan się wychował?
- Na ekspresjonizmie niemieckim, kinie amerykańskim końca lat 60. i początku 70., Nowej Fali francuskiej i oczywiście na Fellinim. Gdybym miał wymienić moim zdaniem najgenialniejszy film, jaki oglądałem, powiedziałbym - "Portier z hotelu Atlantic", lubię też: "Stracha na wróble". "Lot nad kukułczym gniazdem", "Osiem i pół", "Wieczór kuglarzy", "Żółtą łódź podwodną". Staram się te filmy zbierać i oglądać.
A chodzi Pan dziś do multipleksów?
- Bardzo rzadko chodzę teraz do kina. Wolę w spokoju oglądać te stare filmy, dlatego bliski jest mi świat, o którym pisze Turrini. Chyba że są to filmy Larsa von Triera, Altmana. Lubię też kino Kolskiego. Dawne kina upadły, ich miejsce zajęły, no właśnie, multipleksy. Kino stało się sklepem, film - poza wyjątkami - towarem. Nie przypadkiem Turrini napisał na ten temat sztukę teatralną, a nie scenariusz filmowy.
Turrini na jednego ze swoich bohaterów wybrał Klausa Kinskiego. To właśnie on "zmusi" Rittera do działania...
- To jest opowieść o końcu gwiazd, gwiazd-osobowości, gwiazd z charakterem, ludzi niejednoznacznych, ludzi nie na sprzedaż. Oni zmieniali obyczajowość, mentalność, za nimi szły całe pokolenia. W Polsce ostatnim takim aktorem był chyba Zbyszek Cybulski. Chodziło się na Cybulskiego, ubierało na Cybulskiego, piło na Cybulskiego. Kinski według Turriniego był ostatnim buntownikiem w kinie, bo bohaterowie współcześni, dzisiejsze gwiazdy to ludzie masowej reprodukcji - na sprzedaż w milionach egzemplarzy. Dzisiejsze gwiazdy są przezroczyste, smaczne jak hamburgery. Nie zmieniają świata, tylko dopasowują się do niego, bo muszą się dobrze sprzedać, muszą spodobać się masowemu odbiorcy.
Turrini tak jak w poprzednich swoich dramatach i tu atakuje kulturę masową...
- Wydaje nam się, że to my kreujemy nasz świat. Turrini mówi: "A guzik" - nieprawda, niewiele mamy do powiedzenia. Dziś człowiek jest produktem rynku takim samym jak kostka mydła czy podręcznik kucharski. Jesteśmy zlepkiem cudzych opinii, które funduje się nam od rana do nocy. Nasze myślenie jest wykreowane przez gazety, programy telewizyjne, radio. Podobnie jest z naszą wrażliwością na sztukę.
Jak Pan się czuje w tym świecie? Czy udaje się Panu omijać supermarkety, fast foody, nie oglądać reklam?
- Może dlatego sięgam po "Miłość na Madagaskarze" - ze swoich egoistycznych potrzeb, żeby walczyć o swoją niezależność. Bo takie jest przesłanie tej sztuki. Walczmy o swój indywidualny język, swoją odrębność, swoją wrażliwość i niepowtarzalny sposób życia.
Czy dyrektor artystyczny teatru Studio może - tak jak niegdyś prawdziwy kiniarz - wedle własnego gustu kształtować oblicze teatru?
- Kiedy kilka lat temu zostałem dyrektorem artystycznym teatru Studio, wyobrażałem sobie, że moja wolność będzie nieograniczona. To nie była czysta fantazja. Jeszcze w latach 90. - także w tym teatrze - powstawały spektakle dla garstki widzów, piękne spektakle, ale niezwykle elitarne. Dzisiaj zbankrutowalibyśmy, robiąc takie przedstawienia. Muszę brać pod uwagę oczekiwania publiczności. Jest tylko pytanie: na oczekiwania jakiej publiczności mam reagować? Czy tej, która przychodzi do teatru oglądać gwiazdy na żywo? Czy tej, która nie lubi, gdy się od niej oczekuje odrobiny ciekawości i refleksji? Czy tej nastoletniej ściąganej siłą bądź przychodzącej zadowolić się erzacami seksu? Wycieczki staramy się ograniczać, a reszcie nie mamy nic do zaproponowania. Jest jeszcze na szczęście inna widownia: ciekawa teatru, refleksyjna, poszukująca wartości i szczęśliwie nie jest jej mało. To publiczność, między która fajnie się znaleźć i fajnie jest dla niej szukać repertuaru. Jeśli jeszcze odwiedza nas tłumnie - a w zeszłym sezonie mieliśmy 100-proc. frekwencję - to daje to dużą satysfakcję. W tym sensie czuję się jak niegdysiejszy kiniarz. Jednak jest jeszcze to drugie - pieniądze, a z nimi krucho. Jeśli będzie tak dalej, umrzemy jak kino Rittera. Teatr Studio to niezłe miejsce na multipleks, i McDonald by się tutaj zmieścił.