Artykuły

W stronę dramatu

Antoni Czechow pisząc "Trzy siostry" był przekonany, że tworzy komedię. Ludzie teatru, poczynając od Stanisławskiego i aktorów Małego Teatru w Moskwie, odczytali ten utwór jako dramat. Podtrzymali ich w tym krytycy, ci bowiem zwykle wiedzą lepiej niż sam twórca, co utwór zawiera, czym jest, a czym nie.

Nie pomogły protesty Czechowa, nie pomogą tym bardziej moje. Opinia o "Trzech siostrach" sprzeczna z intencjami autora już się ugruntowała. Mimo to niech mi będzie wolno wyrazić żal, że na scenie Teatru im. Aleksandra Węgierki nie mieliśmy okazji obejrzeć tej sztuki w wersji komediowej. Przeciwnie, obejrzeliśmy dramat, w którym momenty komiczne - tak charakterystyczne dla twórczości Czechowa - zostały stonowane, wręcz stłumione do tego stopnia, że publiczność nie miała odwagi śmiać się.

A przecież tych momentów komediowych w utworze Czechowa jest tak wiele, więcej niż dramatycznych. Większość swych bohaterów obdarzył autor nazwiskami lub imionami "mówiącymi", świadomie nawiązując do komediowej tradycji. Tytułowe bohaterki i ich brat noszą nazwisko Prozorow, pochodne od słowa "prozorliwiec", tj. "wizjoner". Motyw wizjonerstwa przewija się też przez całą sztukę. Czworo marzycieli niewiele wie o ziemi, po której stąpa, chętnie natomiast debatuje o tym, jak świat będzie wyglądał za lat sto, dwieście, tysiąc.

Dzielnie sekunduje im w tym pułkownik Wierszynin, którego nazwisko utworzone zostało wszak od słowa "wierch" (szczyt). Zaryzykowałbym nawet hipotezę, iż genealogii tego nazwiska trzeba szukać w rosyjskim powiedzonku "skotzit po wierchami" co znaczy mniej więcej tyle, co "pływać po wierzchu", lub "ślizgać się po powierzchni". Wierszynin jest istotnie takim właśnie człowiekiem; powierzchownym, wygłaszającym górnolotnie brzmiące komunały, wiecznie zakochanym "młokosem" o posiwiałych skroniach. Iluż takich Wierszyninów widzieliśmy już na scenie i w życiu, takich panów w średnim wieku "podrywających" na marzycielstwo i powiastki o żonach, które ich nie rozumieją. Oczywiście w przeciwieństwie do nastrojonych poetycko kochanek znudzonych życiem u boku zalatanych, żałośnie komicznych mężów.

Rodzeństwo Prozorowych zostało przedstawione na białostockiej scenie tak, jakby to byli ludzie, którym winniśmy współczuć. A niby dlaczego, u licha? Mamy przecież do czynienia z czworgiem dorosłych ludzi, wykształconych, wywodzących się z uprzywilejowanej klasy, których jedyną "tragedią" jest to, że muszą... pracować na swoje utrzymanie. Mogło to wzbudzić współczucie aktorów MChAT-u w roku 1901, gdy im Czechow czytał swoją komedię, ale niby dlaczego mamy im współczuć my?

Śmieszna jest wręcz ich tęsknota do Moskwy, której nie znają i nie pamiętają, bo wychowali się przecież w tym mieście, w którym zastaje ich akcja utworu. Gardzą tym miastem, choć innych nie znają, nazywają miasteczkiem, mimo że liczy 100 tys. mieszkańców, a więc jest jednym z dużych miast carskiej Rosji na przełomie wieku XIX i XX. Jak ironia brzmi w tej sytuacji powtarzające się często wyznanie, że w tym mieście nie mają do kogo ust otworzyć i dopiero dzięki przybyciu oficerów mogą wieść intelektualne dysputy. Aby właściwie zrozumieć intencje autora warto pamiętać, że oficerowie carskiej armii stanowili tradycyjny temat żartów rosyjskiej inteligencji, uważano ich bowiem - całkiem, słusznie - za nieudaczników.

Komiczną postacią jest Kułygin, mąż Maszy. Do stałego repertuaru komediowego należą dwaj zalotnicy, Solony i Tuzenbach o kontrastowych charakterach i sposobie bycia. Z licznych komedii znamy także takie postacie, jak Natasza, żona Andrzeja Prozorowa. Nawet zestawienie i tej trzeźwej parweniuszki z "wizjonerem" jest typowe dla komedii. Tymczasem w białostockiej interpretacji Natasza z prowincjonalnej gąski wyrasta na ponurą despotkę.

Par excellence komiczną postacią jest doktor Czebutykin, żałosna karykatura lekarza wojskowego, pijaczyna, który w wódce utopił całą swą wiedzę z dumą wyznaje, że od czasu ukończenia studiów nie wziął do ręki książki, mimo to w trakcie monologu z lustrem (które w naszym teatrze zastąpiono miednicą z wodą) urasta niemal do rangi filozofa. To już całkowite nieporozumienie będące, jak mi się zdaje, rezultatem obsadzenia tej roli przez Stanisława Raszkowskiego. Ten świetny aktor ma na swym koncie sporo znakomitych ról "pijackich", że wspomnę chociażby rolę Marmieładowa w "Zbrodni i karze". Ale to się właśnie zemściło. Monolog Czebutykina do złudzenia przypominał momentami monolog Marmieładowa, choć Marmieładow rzeczywiście przeżywał dramat, zaś lekarzowi wojskowemu Czebutykinowi jedynie zebrało się na typowo pijacką "samokrytykę".

Chciałbym być dobrze zrozumiany. Nie twierdzę bynajmniej, że "Trzy siostry" - to wesoła, beztroska komedyjka. Są w niej dramatyczne spięcia tak charakterystyczne dla wszystkich niemal utworów scenicznych Czechowa, nawet tych, które i on i krytyka zgodnie nazywają komediami. Z utworu tego zieje nudą, beznadzieją. Jest to z pewnością dramat ludzi, którzy się dobrowolnie skazują na bytowanie w zakisłym światku (w białostockiej inscenizacji świetnie podkreśla to scenografia Ryszarda Kuzyszyna). Jest to więc typowy dla Czechowa "dramat codzienności".

To wszystko jednak, co dramatyczne w tym utworze, dzieje się niejako poza tekstem, istnieje w atmosferze tej sztuki. Przenoszenie tej atmosfery do dialogu wydaje mi się nieporozumieniem.

Przecież nawet jedyny sprzeczny z konwencją komediową moment - śmierć Tuzenbacha - rozgrywa się gdzieś poza sceną. Poza tym śmiem twierdzić, że i ten moment -często wytykany Czechowowi jako niedopatrzenie - zgodny jest z duchem dramaturgii tego pisarza. "Zabijając" Tuzenbacha autor uchronił przecież Irinę przed małżeństwem z człowiekiem niekochanym, za którego zdecydowana była wyjść, byle tylko nie zostać starą panną. Usuwając postać drugorzędną Czechow dał szansę jednej z głównych bohaterek innego - być może bardziej pozytywnego - rozwiązania problemu dalszej egzystencji. Główny bohater wychodzi więc z perypetii obronną ręką, a to się przecież mieści w konwencji komediowej, takiej przynajmniej, jak ją pojmował Czechow.

Nie czynię bynajmniej zarzutu Waldemarowi Wilhelmowi, reżyserowi przedstawienia, że z dwóch możliwych interpretacji wybrał tę, która jest bardziej zgodna z ogólnie przyjętą konwencją. Kłopot w tym, że Czechow mieści się w tej konwencji według której komedia jest tylko komedią, dramat - dramatem. Wątki komediowe egzystują w jego utworach obok dramatycznych. Wynika to ze swoistego spojrzenia Czechowa na ludzi, z jego stosunku do człowieka. Autor ten kochał ludzi tak bardzo, że nawet tych, których ośmieszał, nie miał serca pozbawiać cech budzących sympatię widza. Można to ująć także inaczej: wykpiwając wady, które go drażniły lub śmieszyły Czechow nie utożsamiał tych wad z ich nosicielami. Na tyle, na ile umożliwia to forma utworu scenicznego, starał się pokazać całą złożoność człowieka. Kreśląc swoje postaci rzadko posługuje się zdecydowanymi barwami, które tak są mile widziane przez interpretatorów i krytyków, bo umożliwiają stosunkowo łatwe zakwalifikowanie utworów do tego czy innego gatunku, zaś bohaterów - do grona postaci pozytywnych lub negatywnych, komicznych lub dramatycznych.

"Rozgrzeszając" reżysera z wyboru interpretacji nie mogę się jednak pogodzić z paroma drobiazgami. Pannica układająca pasjansa na podłodze jest do przyjęcia w sztuce współczesnej nam, lecz nie Czechowowi. To stanowczo zbyt frywolne, gdy idzie o "pannę z dobrego domu" z epoki fin de sieclu. Spośród prezentowanych nam oficerów tylko Witold Gałązka przypomina sztabskapitana carskiej armii. Reszta to cywile poprzebierani w mundury mające zresztą - jak mnie z oburzeniem zapewniał były carski oficer - niezmiernie daleki związek z pierwowzorem. Wątpliwość moja budzi także krój garnituru Andrzeja Prozorowa. Jerzy Siech mógby w nim z powadzeniem wpaść na kawę do Empiku i nikt by w tym nie widział nic dziwnego, a przecież moda z przełomu XIX i XX wieku dość zasadniczo różniła się od współczesnej. [brak fragm. tekstu] To już, jak na przyjętą konwencję, chwyt zbyt komediowy. Byłoby chyba lepiej, by swą ironiczną uwagę - kwitującą przepysznie "wizjonerstwo'' Prozorowów - wygłosił na stronie.

Przyjęta konwencja nie odpowiada mi, co nie znaczy, że nie odpowiada mi także gra większości aktorów. Dobra była Danuta Rymarska, ciekawie zaprezentowała się białostockiej publiczności Ewa Radzikowska. Dobrze, jak zwykle zresztą w charakterystycznych rolach, i wypadli Andrzej Karolak i Stanisław Jaszkowski, Barbara Łukaszewska grała swą rolę tak dobrze, że chwilami budziła szczerą antypatię widowni, co jest dużym osiągnięciem.

Konsekwentnie wywiązał się ze swej roli Witold Gałązka, natomiast jego kontrpartner - Bronisław Wilczek, był trochę niezdecydowany czy jest lirycznym kochankiem czy wesołym lecz serio zakochanym oficerkiem. Niezbyt przekonywający był także Ryszard Kotys w roli zakochanego marzyciela, ale przecież i pułkownika. Jerzemu Siechowi najwyraźniej nie leżała rola pupilka trzech sióstr, życiowego niedojdy uwikłanego w małżeństwo ze zdradzającą go żoną-parweniuszka. Z trudem hamował wrodzony temperament, a widz nijak nie może uwierzyć, aby ten człowiek dał sobie jeździć po głowie. Ewa Smolińska raz po raz wyłamywała się z konwencji przyjętej przez reżysera, czemu trudno się dziwić, gra przecież rolę podlotka - wesołego mimo skłonności marzycielstwa. Z postaci epizodycznych najlepszy był Bogusław Marlen jako woźny Fierapont.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji