Artykuły

Gramy w grę bardziej ponurą

- Polski aktor jest dziś na miejscu, do którego został przyzwyczajony przez poprzednią epokę, dającą mu zupełnie inny poziom porozumiewania, się ze społeczeństwem. Dzisiaj aktor zakopany jest w środowisku, które jako jedno z ostatnich pozostało w minionej epoce - mówi MAREK KONDRAT.

Foyer: Aktorki piją wódkę czy wino?

Marek Kondrat: Mam najmniejszą wiedzę na ten temat. Muszę wręcz stwierdzić, że aktorzy nie uczestniczą w żadnym życiu biesiadnym. Kiedy zmienił się nasz kraj, aktorzy nagle zaczęli samotnieć. A jednym z założeń podstawowych miejsca, w którym siedzimy - Prohibicji, było odtworzenie czegoś w rodzaju Spatifu, który został przejęty przez ludzi nie bardzo czujących, o co w takim lokalu chodzi. Jakichś menedżerów, jakichś ajentów "nie z epoki", którzy nie uczestniczyli w tych dawnych rozmowach w tych biesiadach. Kiedyś zobaczyłem w tym "nowym" Spatifie zdjęcia... Nie, nie zdjęcia nawet ale rysunki postaci z "Ognien i mieczem". To był dowód, że doszło tu do jakiegoś kompletnego nieporozumienia... Właśnie dlatego zdecydowaliśmy się na Prohibicję, by nasze nazwiska dały glejt miejscu, gwarantującemu dobre, bezpieczne i twórcze spotkanie. Ale to się nie sprawdziło kompletnie. I obserwuję, że moi koledzy nie uczestniczą już w publicznym życiu.

F: Czy to znaczy, że polski aktor nie jest człowiekiem szczęśliwym ?

MK: Polski aktor jest lekko przerażony sytuacją. Nie jest na miejscu, do którego został przyzwyczajony przez poprzednią epokę, dającą mu zupełnie inny poziom porozumiewania, się ze społeczeństwem. Dzisiaj aktor zakopany jest w środowisku, które jako jedno z ostatnich pozostało w minionej epoce. Jest przynależny do zespołu, nie uprawia wolnego zawodu, nie ma kompletnie autonomii. Odczytuje swoją przyszłość z tablicy, tak jak dawniej w teatrach, tylko te teatry nie są takie same. I szuka możliwości dorobienia, ale to nie jest ta sama sytuacja, co kiedyś. Kiedy także szukał, ale wracał do teatru. Dziś chciałby z niego uciec, ale zostawiając sobie wszystkie apanaże z nim związane: pensję miesięczną, ubezpieczenia, w sumie takie poczucie bezpieczeństwa... Pełny triumf socjalizmu!

F: A ten dziejszy aktor jest dobrym aktorem ?

MK: Marnym. Marnym, moim zdaniem, bo brak mu autonomii osobowej, a to się przerzuca na zawód. Gra, bo jest do tego zmuszony. Nie ma wyboru. A ja od 20 lat jestem człowiekiem wolnym i dla mnie to nie tylko jest podstawowa cecha mojej osobowości, ale i punkt wyjścia do związków z zawodem. Z pozycji wolnego człowieka podejmuję decyzje, czy chcę brać udział w projektach artystycznych.

F: Ale sam przyznałeś rok temu w rozmowie z Katarzyną Bielas w,, Gazecie Wyborczej", że twój wypadek samochodowy sprzed 14 lat był spowodowany "kompletną niewiedzą, co mam w życiu robić z czterdziestką na grzbiecie".

MK: Musi zawsze być taki moment w życiu, który zmusza nas do zastanowienia i podjęcia ważnych decyzji. Mój ojciec też przeżył wypadek w podobnym momencie swojego życia, w podobnej do mojej później chwili popularności (a to w zawode jest ważne)...

F: Tylko u niego oznaczało to kleskę, a u ciebie odwrócenie się karty.

MK: Tak, ale ojciec wciąż był w tej samej, niezmienionej epoce, a w moim przypadku 1990 rok to był początek nowego oblicza ojczyzny. To mi pomogło. Choć nie wiem, czy tej zmiany i tej bariery 40 lat sam trochę nie mitologizuję. Był bowiem jeszcze drugi fakt. Wałęsa przyszedł do nas, do Dramatycznego, na "Pieszo" Mrożka w reżyserii Jarockiego, a w kilka dni potem teatr zamknięto, Gustaw Holoubek odszedł.

F: To drugi wstrząsający moment, obok zbesztania przez Wałęsę Jerzego Turowicza...

MK: To już wtedy było śmieszne. Wałęsa pewnie nawet nie bardzo wtedy rozumiał, gdzie tak naprawdę jest. Jakieś palce wznosił do góry...To są takie spektakle, jakie Polska przeżyła już parokrotnie. Wi 1968 rcu byłem młody, ale podejrzewa, że na tym samym polegała historia z "Dziadami" Dejmka. Taki kolejny fragment nieustanej próby rozmowy inteligencji ze światem prostych ludzi, która u nas ma wymiar szczególny od czasów "Wesela" Wyspiańskiego. Ten Wałęsa też był przejawem tego samego: ludu w teatrze. Czyli czegoś abstrakcyjnego, właściwie strasznie śmiesznego, ale niejako tylko "dołożonego" do rzeczywistości.

Tak zamknięcie teatru, jak i mój wypadek miały więc przede wszystkim znaczenie praktyczne. Gustaw stał się człowiekiem bez przydziału, co w jego przypadku oznaczało, że przestał sterować jakimś fragmentem życia kulturalnego w kraju. Dla mnie to było niesłychanie znaczące, bo ja wtedy właściwie całe swoje życie spędziłem pod jego skrzydłami. Od "Historii żółtej ciżemki", w której grał mojego mistrza - Wita Stwosza, pozostał nim na całe dziesięciolecia. Nie tylko w aktorstwie, ale i w życiu, włącznie z używaniem tego miejsca, gdzie inni ludzie mają mózg... bo u aktora to nie jest takie oczywiste. Wtedy jednak nastąpił moment wyzbycia się tej mistrzowskiej opieki i rozpoczęcia wreszcie dorosłego życia.

F: Są jeszcze w Polsce tacy mistrzowie?

MK: Są. Jestem przekonany, że są. Muszą być. Ale to nie są ludzie, którzy podnoszą palce i którzy krzyczą: "Tu jestem, gromadźcie się dookoła mnie". Życzę jednak każdemu młodemu człowiekowi, żeby trafił na tego, komu wierzy i ufa, a z czasem z kim się kłóci. To szczęście.

F: Szczęście? A więc rzadkość. Przecież, generalnie my wszyscy w Polsce jesteśmy nieszczęśliwi.

MK: Och tak, nieszczęśliwi, nieszczęśliwi. Ja na przykład i szczęścia, i odbioru swojego kraju uczę się teraz głównie u obcokrajowców. Współpracuję z Holendrami i oni mi mówią, jakim pięknym krajem jest Polska.

F: O Polakach też dobrze mówią?

MK: Mówią z sympatią, ale dodają, że jesteśmy sinusoidalni - w nastrojach bardziej niż w charakterach. Tak jak po wódzie: skacze nam do góry strasznie wysoko, żeby zaraz opaść z kacem głęboko na dno.

F: To teraz chyba - w czasach komisji orlenowskiej - jesteśmy właśnie na dnie.

MK: No niestety widzę bardzo poważne straty w wyniku rzeczy, wydawałoby się, słusznej. Tak, należy nasze życie wyprostować, uzdrowić, ale do tego używa się środków, które są niejasne. Sposobów, które - jeżeli w komisji jest trzech wariatów, a pozostałych paru jest co najmniej niesprawnych umysłowo - uwłaczają troszkę mojej inteligencji i wrażliwości. No i jeszcze z innej, bardziej obiektywizującej perspektywy: komisja to ciało dołożone, nadprogramowe. A my nie powinniśmy mnożyć bytów ponad potrzeby, ale korzystać z już istniejących.

F: Mówisz.chętnie o komisji, choć podejmując się prowadzenia programu wradiu TOKFM, złożyłeś deklarację, że będzjesz.w nim rozmawiał o wszystkim z.wyjątkiem polityki.

MK: Ale mnie zaczepiłeś o komisję, więc postanowiłem się przy tej okazji z nią rozprawić.

F: Więc jednak nie odwróciłeś się całkiem plecami do polityki, do życia publicznego.

MK: Jestem częścią tego organizmu, więc od tego nie ucieknę. Choć bardzo staram się ograniczać to uczestnictwo. Z powodów, powiedziałbym, zdrowotnych. Dzięki jakiemuś imperatywowi, który płynie ze środka, poszukuję spraw i tematów, które łagodzą, krótko mówiąc. W sumie bowiem dochodzę do przekonania, że mogę zmieniać tylko siebie.

F: Czy na podstawie tej powyższej skrótowej analizy polskich spraw potrafisz mi odpowiedzieć, co się stało, że po strasznych latach 90. polski widz wrócił do polskiego teatru ?

MK: Nic osobliwego, ponadto, co się działo w teatrze i z teatrem przez minione dwa, trzy tysiące lat.

F: Ale coś nowego polskiemu teatrowi się udało ? Zaczął stawiać jakieś nowe pytania ? Udzielać nowych odpowiedzi?

MK: Nie sądzę. Teatr zawsze stawiał pytania i od wieków porusza się po tym samym repertuarze, który odnawia się w każdej nowej generacji. "Być albo nie być" jest zadawane co jakiś czas. Ale nie tylko w tak ważnych sprawach. Sam byłem zdziwiony dumami na widowni, gdy grałem "Kto się boi Wirginii Woolf". Repertuar, który wydawał mi się lekko zwietrzały.

F: No, ale Kondrat, Pasikowski.

MK: No, Janda. Tak, to też pokazuje jeszcze jedno oblicze teatru: nazwiska, spotkanie z nazwiskami. Tym bardziej dziś, gdy aktor jest coraz częściej drugorzędny w pewnym zamyśle inscenizacyjno-reżyserskim. Więc jak się pojawia, to jest wydarzenie, które może wykorzystać teatralny marketingowiec. Więcej, dziś w normalnym świecie spektakle teatralne robione są głównie z tego powodu. Ba, skoro niewiele nowych, mądrych rzeczy można jeszcze napisać, pisane są sztuki specjalnie dla konkretnych aktorów. To taki powód najbardziej naturalny. Taki, który zupełnie wystarczy do uzasadnienia spektaklu.

F: Z tego samego powodu zdecydowałeś się na uczenie studentów aktorskiej szkoły Lindy i Ślesickiego ?

MK: No właśnie, za chwilę ją opuszczam.

F: Bo?

MK: Bo ona nie spełnia moich oczekiwań. Niedobrze się w tej dziedzinie uczy ludzi, którzy płacą. Czuję w sobie zdecydowany sprzeciw wobec tego, że ktoś ma taki pomysł na życie, że jak zapłaci i wynajmie sobie najlepsze nazwiska, to zdobędzie zawód. Maćkowi Ślesickiemu powiedziałem na początku: "Maciek, mam wątpliwości, czy nie zaczynasz budować domu od jakiejś ozdoby na dachu. Tu wystarczy może jakiś dobry rzemieślnik". Ja pochodzę z epoki, kiedy to państwo płaciło za wykształcenie i przesiewało się chętnych, informując ich boleśnie, że po prostu nie wszyscy się do tego zawodu nadają.

Mam z tym taki kłopot, że po pierwsze strasznie się przyzwyczajam do ludzi, a po drugie, że traktuję ich równo, bo... oni równo płacą, choć różnice między nimi są ewidentne. Ta szkoła przygotowuje w efekcie do czegoś, co jest mi kompletnie obce: do jakiegoś pobytu na planie serialu, na planie w jakiejś komercyjnej telewizji. A to przecież jest tylko jakiś mały fragment tego zawodu i w sumie najmniej mnie interesujący.

Ja jestem wykształcony w formie klasycznej, w której słowo z jego czystością, wymową, dotarciem jest ciągle rzeczą podstawową. W teatrze. W teatrze rozumianym jako coś więcej niż scena i widownia. Miejsce, gdzie spotykają się aktor, widz...

F: Proszę, proszę, proszę. No to jednak sacrum...

MK: Traktuję to bardzo odpowiedzialnie... dlatego rzadko tam bywam...

F: Smiejesz się, ale ja teraz jeszcze na inny sposób rozumiem, o co ci chodziło, gdy powiedziałeś niedawno, że znalazłeś w sobie harmonię. A jej elementami jest to, co robisz, poza teatrem i poza zawodem. Kiedy widziałem cię na degustacji włoskich win, wydawało mi się, że nareszcie prawdziwie żyjesz. Wino to piękny scenariusz, ale trzeba miećdo niego na początku trochę i szczęścia, i pieniędzy. Co powiesz tym, który pieniędzy nie mają?

MK: Nie zawsze miałem pieniądze. Mam je od spotkania z ING, które zapewniło mi arystokratyczne uprawianie zawodu: z pożytkiem dla widzów i dla siebie. Ale to jest dopiero jakiś kolejny etap mojego życia. Dojście do niego trzeba było wcześniej wypracować: poczuciem lojalności, oddania, pracy, punktualności... No i patrzę na świat i siebie nie z punktu widzenia aktora. Patrzę z ogromnym samokrytycyzmem.

F: Tak sobie myślę, gdy tłumacząc swoje powodzenie, mówisz, o patrzeniu "nie z punktu widzenia aktora", czy czasem sfrustrowani Polacy nie są po prostu aktorami. Czy my nie uczestniczy my w jakiejś operetce ? Tragikomicznej operetce, zresztą.

MK: Ktoś kiedyś mądrze powiedział, że aktorami jesteśmy wszyscy z wyjątkiem paru dobrych komediantów. Popatrz na Włochówoni wszyscy grają. Ich gestykulacja, ich emocjonalność w sposobie bycia. I to robi każdy: robotnik, rowerzysta, profesor, sprzedawca biletów. Każdy jest operowy.

F: Może lepsze libretto im napisali.

MK: No tak, oni są weselsi, więcej mają słońca. My gramy grę bardziej ponurą. W szekspirowskim The Globe też był napis: "Totus mundus agit histrionem" (Cały świat gra komedię). Człowiek bowiem z natury nie akceptuje ani swojej powłoki, ani tego, kim jest. I stale chce być kimś innym, więc się przebiera, prezentuje się w innej wersji. Dziś jest to może mniej widoczne, bo świat od tej strony normalnieje. Dzięki ludzkiej potrzebie upraszczania, zbliżania się do siebie, dotykania, mówienia sobie wzajemnie prawdy. To widać w dziesiątkach nowych sztuk, jak u Sary Kane, gdzie przedstawia się człowieka psychicznie nagiego. Tylko my, Polacy, mamy z tym większy kłopot, bo nas romantyzm pozbawił wiedzy o indywiduum ludzkim.

F: Takim pierwszym absolutnie nagim bohaterem w III Rzeczypospolitej jest twój Adaś Miauczyński z "Dnia Świra". Z jednym specyficznie polskim wkładem. Otóż ten upiornie wręcz, negatywny bohater na fali zachwytów nad filmem przeistoczył się w swego rodzaju wzorzec pozytywny.

MK: No, tak, to jest niestety polski fenomen. Ale prawdziwe potraktowanie Miauczyńskiego, jest niesłychanie potrzebne. To jest coś, co powinna w pewnym sensie do końca wypowiedzieć ta komisja, o której tu mówiliśmy - przeciąć ten wrzód i oświadczyć: tacy jesteśmy, tyle kundla w nas jest, tyle takiego wrednego faceta, któremu brak uśmiechu, brak pogodzenia się ze swoim losem, choćby uznania, że bieda wielu ludzi na świecie jest dużo większa od tej, którą my przeżywamy i że nie wiemy naprawdę, czym jest prawdziwy głód. A jeszcze chcemy oczyszczać rasę, naród, co mnie po prostu przyprawia o zawrót głowy. Z kogo? Z czego? Już to wyczyściliśmy maksymalnie. Wczoraj dwie godziny rozmawiałem z Bronisławem Komorawskim z Platformy Obywatelskiej. "Co wyście, kurwa, wymyślili", mówię mu. "Certyfikację mniejszości narodowych?". A on, że to chodzi o oszczędność wwydatkach. Oszczędność, żeby w ich języku nie mógł z nimi rozmawiać urzędnik w ich własnej gminie!!! Przecież właśnie te koszty trzeba w pierwszym rzędzie ponieść. Przecież w tym świecie, do którego zmierzamy, dba się o wszystko, co jest małą ojczyzną. To są najlepsze drożdże na świecie.

F: No to co? Nic tu nigdy już się nie zmieni?

MK: Zmieni. Przecież już ustaliliśmy, że mam w sobie harmonię. .. I dlatego twierdzę, że to jest proces, w którym będziemy robić mnóstwo fałszywych kroków. Musimy nałykać się dziesiątków głupot i rzeczy, których nie rozumiemy, ale które nam imponują. Żeby wreszcie zacząć rozumieć, że najlepiej jest na Mazurach, że nasze góry są piękne...

F: To już w Toskanii nie chcesz mieszkać?

MK: Już mi przeszło. Dotarło do mnie, że cały świat, którymi się podoba, mówi wjęzyku, który na dobrą sprawę nie jest do końca przeze mnie zrozumiały. Na tym polega też zresztą jego uroda. Gdybym tam wyjechał, zrozumiał wszystko do końca, to by mi się może spodobało mniej. Dlaczego więc skowyczę, że Toskania? Bo mam konflikt. Jak Miauczyński. Miauczyński bluźni i złorzeczy, bo mu jednak w ostatecznym rachunku zależy.

Gorzej, jeśli Polak czegoś zupełnie nie rozumie. Bo jak nie rozumie albo się boi, to jest agresywny. "Odwalcie się, a ja nie chcę, ja nie rozumiem, dlaczego on wie, a ja nie". W związku z tym wytacza armatę, ładuje kartaczem i wypala.

F: No, tak właśme było z Unią. A dziś nikt tak nie popiera europejskiej konsytucji jak Polacy. Mimo że - poza Unią Wolności - nasze elity mówią nam, iż to dzieło masona, Żyda lub szatana.

MK: No proszę bardzo. Proszę bardzo!

F: No to mamy optymistyczne zakończenie rozmowy cokolwiek pesymistycznej.

Rozmawiał Jacek Rakowiecki.

Na zdjęciu: Marek Kondrat.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji