Artykuły

Wszystkie barwy Czechowa

Stanisławski wspomina, "że dramaturg (Czechow) był prze­konamy, iż napisał wesołą ko­medię, a w czasie czytania wszyscy słuchacze wzięli ją za dramat i płakali". Więc jakże to? Czy "Trzy siostry" są komedią - czy tragedią? Na to pytanie odpowiedź może dać tylko teatr. I Erwin Axer ją dał. Za­wierzył autorowi. Czytał wni­kliwie tekst; nie pominął żad­nej okazji, aby wydobyć i uwy­puklić humor Czechowa. A jed­nak nie powstało przedstawie­nie, które można by określić mianem "wesołej komedii". Bo też jeśli "Trzy siostry" są komedią, to tylko w tym sensie, w jakim jest nią "Komedia ludzka" Balzaka. Są panoramą, obrazem, życia i - tak jak w życiu - zdarzenia i ludzie są w nich tragiczni i śmieszni zarazem. Może to właśnie jest najtrudniejsze. Nie grać według z góry ustalonej "koncepcji", nie naginać ni­czego do swoich schematów myślowych, badać, próbować co się z nich sprawdzi. A jeśli tekst nie poddaje się koncep­cji? Jeśli prowadzi w inną stronę? Czy to tym gorzej dla tekstu? Axer nie był uparty. Zachował się wobec Czechowa skromnie, nie chciał pisać sztuki za niego, czy wbrew niemu. Chciał go tylko możliwie naj­lepiej zrozumieć. Oddał mu głos. I dlatego wygrał.

"Trzy siostry" mają w Pol­sce szczęście. Po pamiętnym przedstawieniu Dąbrowskiego, które zdobyło przed laty I na­grodę Festiwalu Sztuk Rosyj­skich i Radzieckich, teraz wybitne, znakomite przedstawie­nie Axera. Proste, powściągliwe, bardzo współczesne w środ­kach wyrazu. Axer spróbował przekazać sprawy "Trzech sióstr" językiem doznań i od­czuć człowieka drugiej połowy XX wieku. Jest w przedsta­wieniu Teatru Współczesnego nastrój, a nie ma nastrojowości, jest humor, lecz nie ma szarży, jest wycyzelowany dia­log i bardzo subtelna, pogłębiona psychologicznie, lecz wolna od wszelkiej przesady "przeżywania", gra aktorów. Przedstawienie rozgrywa się w Rosji i tło zdarzeń jest bar­dzo konkretne, ale jednocześnie sprawy przedstawione na sce­nie mają charakter ogólno­ludzki.

"Trzy siostry" są spektaklem co się zowie aktorskim. Trud­no sobie wyobrazić w jednym przedstawieniu nagromadzenie większej ilości wybitnych in­dywidualności aktorskich, mo­cniejszą obsadę. Ale to jest nieodzowne w sztukach Cze­chowa. Pisał wspaniałe role, ale wymagał też aktorów co się zowie. Nie ma u niego ról nieważnych, czy drugoplano­wych. Trzeba je tylko umieć zagrać. Każdy mógł się o tym przekonać w Teatrze Współ­czesnym patrząc na grę Ta­deusza Łomnickiego w roli So­lonego. Ten aktor jest w najświetniejszym okresie swojego rozwoju twórczego. Stworzył z postaci sztabskapitana car­skiej armii, kabotyna zgrywa­jącego się na Lermontowa, małe arcydzieło, prawdziwą kreację. Był okrutny i bru­talny, a zarazem przewrażli­wiony i subtelny. Sam cierpiał i zadawał innym cierpienie, śmieszny i tragiczny zarazem w swojej zawiedzionej miłości, osamotniony, skompleksowany, pokrywający chamstwem swą słabość wewnętrzną i lęk przed ludźmi, świadomość własnej nicości i brzydoty. Można by o tej roli napisać całe studium. Drugą niespodzianką wieczoru był Zbigniew Zapasiewicz w roli brata trzech sióstr, Andrzeja Prozorowa. I ta rola rzadko zostaje do końca od­czytana. Zapasiewicz zagrał tu wszystko: młodość Andrzeja i jego nadzieje na karierę naukową, jego inteligencję, wie­dzę i oczytanie, a potem stop­niowe staczanie się w szarzy­znę i nudę prowincjonalnego życia, nieszczęśliwe małżeń­stwo z głupią i wulgarną mieszczką, klęskę całego życia i jej świadomość. Ostatni mo­nolog, w którym usprawiedli­wia się przed siostrami, a właściwie przed samym sobą, po­wiedział wręcz znakomicie. Prosto, bez rozczulania się nad swym bohaterem, a jednak głęboko wzruszająco. Kazimierz Opaliński zebrał już masę komplementów i nagrodę za rolę doktora Czebutykina w krakowskim przedstawieniu Dąbrowskiego. Teraz nie pow­tórzył jej mechanicznie, lecz zachowując jej zarys, jeszcze ją wzbogacił. Halina Mikołajska zagrała najstarszą z sióstr: Olgę. Dawno nie widziałem Mikołajskiej w tak konsekwentnie i czysto zbudowanej roli. Wyzbyła się pewnej sztuczno­ści, która raziła przez pewien czas miłośników jej talentu, była niezwykle naturalna i swobodna. Pokazała ewolucję Olgi, od pierwszego do ostat­niego aktu, bezbłędnie. W pierwszym wyglądała bardzo ładnie, w ostatnim nie zawaha­ła się zbrzydzić i włożyć oku­lary, by pokazać starzejącą się kobietę, pogodzoną ze swym niewesołym losem przełożonej żeńskiego gimnazjum. W jej ustach szczególnie gorzko za­brzmiały ostatnie kwestie sztuki. Dawno też nie było na warszawskiej scenie tak wy­bitnego debiutu, jak występ Marty Lipińskiej w roli Iriny. Dysponuje ona nie tylko mło­dzieńczym urokiem, wspania­łymi wyrazistymi oczyma, ale umie już robić z tych wszystkich atutów świetny użytek, gra panując całkowicie nad bogatym i skomplikowanym ar­senałem środków aktorskich. Można jej na podstawie tej jednej roli rokować piękną przyszłość.

Rolę Maszy zagrała Zofia Mrozowska. Była niezrównana w scenie spowiedzi wobec sióstr, kiedy wyznawała im swą wielką miłość do Wierszynina. Miała też znakomite kwestie w czwartym akcie. Mniej podobała mi się w akcie pierwszym i drugim. Nie wy­czuwałem zmysłowego napięcia, które powinno było zarysować się od pierwszej chwili między nią i Wierszyninem. Janusz Bylczyński zagrał go ciekawie. Ośmieszył doszczętnie jego filozofowanie, ale czy nie uprościł przy tej okazji skom­plikowanej problematyki tego człowieka? Tu może najbardziej "koncepcja" zaciążyła nad tek­stem. Trzeba było płacić ko­szty komediowości. A przecież nawet nieudane samobójstwo żony nie może być sprawą tyl­ko do śmiechu. Na dnie tego wszystkiego tkwiła także tra­gedia zmarnowanego życia wartościowego człowieka.

Pyszną sylwetkę starego woźnego Feraponta stworzył TADEUSZ FIJEWSKI. Każde jego wejście i wiele trafnie podanych dowcipów wywoływało na widowni wybuchy śmiechu. Niańkę Anfisę grała nie­zawodna STANISŁAWA PERZANOWSKA. Zdradzanym mężem Ma­szy, nauczycielem gimnazjalnym Kułyginem, był HENRYK BOROWSKI. Wystudiowany do najdrobniej­szych szczegółów portret "strasz­nej mieszczki" Natalii zarysowała BARBARA DRAPINSKA, grając ostro, ale nigdy nie przekraczając granic komedii. W roli barona Tuzenbacha czuł się dobrze i swo­bodnie JÓZEF KONIECZNY. To chyba jednak jeden ze słabszych punktów warszawskiego spektaklu, szczególnie gdy porównuję tę ro­lę z grą Tadeusza Kondrata w przedstawieniu krakowskim. Wre­szcie role podporuczników Fiedotika i Rodego zagrali lekko i zabawnie BOHDAN ŁAZUKA i HEN­RYK BŁAŻEJCZYK.

Oszczędne funkcjonalne dekoracje i bardzo ładne kostiumy zaprojek­towała EWA STAROWIEYSKA, która ma teraz dobrą passę. Mała pretensja do niej i uwaga "w stylu Czechowa": Masza powinna mieć czarne włosy.

Dobrze brzmi ze sceny kolokwial­ny przekład BRONISŁAWA DĄBROWSKIEGO.

Piękny spektakl "Trzech sióstr" sprawi wiele radości wszystkim miłośnikom Czechowa i dobrego teatru. A jest ich przecież w Warszawie legion.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji