Czechow, czyli łagodne okrucieństwo
Celnie określił Barrault istotę twórczości Czechowa nazywając kunszt jego sztuki poetyckim realizmem. W Teatrze Współczesnym "postawiono" na realizm. Przedstawienie jest przejrzyste, jasne (także i dosłownie). Teatr przełamując podstawowe trudności techniczne umiejscowił akcję sztuki w szerokiej, pełnej światła i powietrza przestrzeni, koncentrując jednocześnie uwagę widza na postaciach sztuki. Reżyser pozwala nam zaglądać nie tylko we wszystkie kąty pokoju, ale i do "wnętrza" bohaterów. Ta jedna z najbardziej "nastrojowych", jakby się zdawało, sztuk Czechowa, to komedia bezlitosna, bo nie tylko ośmiesza bohaterów, ale zostawia im pełny wymiar ludzki. To już jest niemal okrutne.
Przestronny, jakby rozbudowany w głąb w kilku planach, salon trzech sióstr ozdobiony jest tapetą w formie podobną do mozolnie robionych koronek tzw. "klockowych". W ostatnim akcie ich ornament zmienia się w gąszcz drzew, Ewa Starowieyska znakomicie wybrnęła z trudnego problemu, jaki scenografowi podrzuca za każdym razem Czechow. Wprowadziła przyrodę na scenę, unikając naturalizmu, a także obcych atmosferze tych sztuk dekoracji abstrakcjonistycznych. Tak ostrożnie i dyskretnie pomyślana scenografia pogłębia może wrażenie pewnego chłodu, jakim jest jednak nasycone to znakomite przedstawienie.
Dopiero dalsze, drugo-, a nawet trzecioplanowe postacie zagęszczają chłodną przezroczystość sztuki, wprowadzając cień atmosfery, która towarzyszy każdemu utworowi Czechowa. Zacznijmy jednak od postaci najważniejszych. Przede wszystkim trzy siostry. Olga Haliny Mikołajskiej odsunięta raczej na plan drugi, nie narzucająca się życiu pozostałych sióstr, a jednak opiekuńcza. Subtelnie, choć nieco zewnętrznie zarysowana postać Ireny (bardzo udany debiut Marty Lipińskiej), młodzieńczej, impulsywnej, ulegającej zmiennym nastrojom, jakby niedojrzałej do swoich dwudziestu trzech lat: I najbardziej efektowna, zdecydowana, chłodna, mimo wybuchów namiętności Masza. Zofia Mrozowska nie komplikowała świadomie tej roli. Namiętność Maszy do Wierszynina wydaje się w tej interpretacji aktorskiej produktem sytuacji. To jakby sublimacja tęsknot pozaerotycznych, a nie głębokie zainteresowanie się konkretnym mężczyzną, mimo nasyconych erotyzmem scen w akcie III i wybuchu rozpaczy w scenie pożegnania. I tym więcej zaczynamy współczuć początkowo antypatycznemu mężowi, którego tak przekonywająco, a nawet wzruszająco zagrał Henryk Borowski. Antypatyczną Nataszę ostro, na jednej nucie zagrała Barbara Drapińska.
Ciekawie, często bardziej twórczo wypowiedzieli się aktorzy grający role drugoplanowe, a nawet epizodyczne. A więc przede wszystkim Solony Tadeusza Łomnickiego - drażliwy, uczulony, na granicy psychopatii, taki nieco podtatusiały "wściekły", gorzej, bo wściekły z rewolwerem i na serio. Obok niego stary Czebutkin Kazimierza Opalińskiego dorabiający "filozofię" do swoich porażek życiowych, odcinający się papierowym murem gazety od kłopotliwych lub nawet tragicznych sytuacji, w których pogrąża się jego otoczenie. I wreszcie świetne, charakterystyczne, osadzające w epoce role: Anfisy - Stanisława Perzanowska i Fieraponta - Tadeusz Fijewski.
Dramat czasu, oddalanie się od rzeczywistości, w której czas nas osadził, osobiste tragiczne porażki dotyczą też w jakimś stopniu losu każdego z nas. Ale widz szuka przyczyn. W sobie i obok siebie. Porównuje siatkę, w której się złowił, z siecią, w której tkwią trzy siostry. I tutaj niepodobna ominąć historii. Dramat trzech sióstr pogłębiły uwarunkowania schyłkowej epoki, sytuacja społeczeństwa oczekującego na przełom, pustka wytwarzająca się wokół określonej warstwy społecznej. Reżyser "Trzech sióstr" poszedł dalej, szukając kontaktu ze współczesnym widzem, z jego doświadczeniami. Akcentuje te fragmenty sztuki, w których autor walczy z naiwnym idealizmem, a także z kończącą się na słowach moralistyką, z pozą intelektualną.