Trzy siostry
PRZEDSTAWIENIE "Trzech sióstr" Antoniego Czechowa na scenie Teatru Współczesnego daje się porównać z dobrą, grubą książką na długie zimowe wieczory. Zaczyna się po kolacji, kończy nocą; bierze się ją do ręki z braku innej lepszej rozrywki - ale przecież w końcu dochodzi się do przekonania, że czas spędzony został pożytecznie. Wielu wolałoby w taki wieczór grzeszyć. Powstaje problem, czy można zgrzeszyć idąc na Czechowa - nie tyle uczynkiem, co myślą? Zgrzeszyć przeciwko opinii, społeczeństwu, moralności, pokłócić się z czasem i historią, przekląć świat i ludzi, wyszydzić coś świętego i godnego szacunku - a potem z lżejszym sercem i sumieniem udać się na spoczynek i rankiem wrócić na swoje stare miejsce w świecie i społeczeństwie?
Wydaje się, że z dawnych autorów dramatycznych właśnie Czechow jest specjalistą od takiej prowokacyjnej demoralizacji, która się dobrze kończy, choćby nawet sztuka opatrzona była aż tak czarną i pesymistyczną pointą, jak "Trzy siostry". Nawet, jeśli sztuka jest tak smutna i rozpaczliwa, jak "Trzy siostry", nawet jeśli jest też wzruszająca - trudno nie zauważyć, że jest ona również nieprawdopodobnie śmieszna. Wszystkie postacie, które przeżywają rozmaite tragedie na scenie, są śmieszne i ośmieszone, po prostu wyszydzone. Nie ma w tej sztuce ani jednej osoby, która nie byłaby śmieszna (oprócz Iriny, ale tego nie jestem wcale pewien). Zgroza, jaką sieje Czechow, chyba właśnie na tym polega, że te śmieszne typy, te gadające kukły, kłamcy, fantaści, durnie przeżywają głębokie ludzkie tragedie, miłości i nienawiści. Są śmieszni, jak to ludzie: oskarżają świat i siebie nawzajem o to, że są tacy a nie inni, że nic im się nie udaje, że gnębią ich nieszczęścia - a to z tego właśnie wynika, że oni tacy są. A więc, im głośniej widz będzie się śmiał - tym bardziej go to zaboli. Trudność polega na utrzymaniu proporcji między bólem a wzruszeniem, które niewiele daje. Jeśli chodzi o przedstawienie w Teatrze Współczesnym, można powiedzieć, że było może za mało śmieszne, przez to mniej bolesne - a chwilami zbyt wzruszające, czyli trochę - nudne. Przedstawienie to było natomiast świetnie zagrane - z małymi wyjątkami - przez znakomitą obsadę. Na czoło ról kobiecych wybiła się Halina Mikołajska jako Olga, przełożona żeńskiego gimnazjum. Marta Lipińska, dla której rola najmłodszej z trzech sióstr Iriny jest debiutem scenicznym po ukończeniu szkoły, pokazała talent i doskonałe umiejętności - ale technika nieco ją przytłoczyła, tak że nie wydawała się wcale młodsza na scenie od Haliny Mikołajskiej i Zofii Mrozowskiej. Zofia Mrozowska miała kilka doskonałych scen jako Masza. Z mężczyzn świetny był Zbigniew Zapasiewicz jako Andrzej Prozorow - jest to chyba pierwsza rola tego młodego aktora, nad którą całkowicie zapanował. Wspaniały był Tadeusz Łomnicki w na pół milczącej roli sztabskapitana Solonego, grubianina, pozującego na Lermontowa. Zwłaszcza w pierwszym akcie skupiał na sobie całą uwagę widowni. Dobry był Józef Konieczny jako baron.
Jak zwykle świetne, wierne i przez to prawie poetyckie w znakomicie skomponowanych szczegółach wnętrze domu Prozorowych, gdzie dzieje się akcja, stworzyła Ewa Starowieyska.