Dramat trwa całe życie
Dramaturgia Antoniego Czechowa "kusi" każdy teatr, prowokuje każdego reżysera. Filozofia "Płatonowa", "Trzech sióstr" czy "Wiśniowego sadu" zdaje się być nieprzemijająca i atrakcyjna bez względu na czas, w jakim przychodzi żyć inscenizacji.
Matnia, w jakiej Czechow osadza swych bohaterów, także nie zmienia się wraz z przemianami ustrojowymi, a i czechowowska rzeczywistość, estetyka mają wymiar uniwersalny. W niemal sto lat, jakie dzielą nas od powstania "Trzech sióstr", Barbara Sass zdecydowała pokazać polskiej widowni własną interpretację tego dramatu.
Zdając sobie sprawę z odmiennego dziś pojmowania zadań teatru, reżyserka świadomie unikała rosyjskiej stylizacji - i słusznie - bo "cepelii" było na naszych scenach już za wiele. Spektakl Sass fantastycznie tonuje i skupia zapędzoną i rozkojarzoną, rozchwianą emocjonalnie osobowość współczesnych odbiorców. Jest czymś w rodzaju filmu wyświetlanego w pięknej perspektywie nie istniejącego już świata i miejsc. Dzięki temu na pierwszym planie pozostaje czas, psychologiczne zawiłości, konflikt, miłość. Dramat nie staje się nagle: trwa tyle, ile przedstawienie, trwa całe życie. Najgorsze, że nie ma alternatywy, że nic nie jest relatywne, że chcieć, wcale nie znaczy móc.
Spektakl zrealizowany w łódzkim Teatrze Jaracza trwa trzy godziny, ale snuje się tak wspaniale, że mógłby trwać o wiele dłużej. Może dlatego, że łatwiej obserwować zmagania innych niż zmagać się samemu?
Wielką zasługą urody i siły przedstawienia jest scenografia Jerzego Rudzkiego, zakomponowana szalenie oryginalnie w niekonwencjonalnej przestrzeni. Nie sposób też odmówić udziału w sukcesie aktorom, którzy są przecież pełnoprawnymi "sprawcami" całości. Piękną i poruszającą kreację stworzyła Agata Piotrowska-Mastalerz (Masza). Aktorka zagrała tę rolę bardzo oszczędnymi środkami, co pozwoliło jej przekazać tragizm wewnętrznego "poplątania" bohaterki i uniknąć czyhającej pułapki szafowania powierzchowną ekspresyjnością. Byłoby to może i efektowne, ale nie byłaby to już kobieta, która kocha i nienawidzi, boi się i szarżuje jednocześnie. Piotrowska udowodniła. że jest aktorką wrażliwą i znakomitą, że staje się jednym z najsilniejszych filarów "Jaracza".
Wspaniałe kreacje zawdzięczaliśmy także Bronisławowi Wrocławskiemu (Wierszynin) oraz Andrzejowi Mastalerzowi (Tuzenbach). Bohaterowie obu artystów, podobnie jak Masza Piotrowskiej, zostali "doprowadzeni" do perfekcji. Bardzo dobrze wypadli też: Agnieszka Kowalska (Olga), Andrzej Wichrowski (Kułygin), Jerzy Senator (Andrzej) i Dorota Kiełkowicz (Natasza), którą już chętnie obejrzałbym w roli Szarlotty w "Wiśniowym sadzie". Z mieszanymi uczuciami przyjąłem natomiast interpretację roli Iriny. Gabriela Muskała powinna była staranniej dobrać styl, miast powtarzać sprawdzoną w innych przedstawieniach manierę gry.
Z radością za to podziwiałem w maleńkim epizodzie, nieobecną przez ostatnie lata na scenie, Halinę Pawłowicz. Każde drgnienie jej ręki, spojrzenie rzucone ukradkiem zdradzało bojaźń i rozpacz służącej Anfisy, a jednocześnie znakomitość jej aktorstwa. Mam nadzieję, że Halina Pawłowicz nie wystąpiła jednorazowo i że łódzkie teatry zasypią ją teraz propozycjami już nie epizodów, ale wspaniałych, dużych ról.
Jedynym poważnym mankamentem inscenizacji było nie zawsze trafne oprawienie muzyką poszczególnych scen.