Artykuły

Antybunt naszego czasu czyli bohater w poszukiwaniu sześciu postaci

Nie bardzo wiedząc od czego zacząć tę recenzję z tragikomedii Sławomira Mrożka, zaczynam ją od debiutanta. Chodzi o "Tango" w reżyserii Leopolda Kielanowskiego. Debiutantem jest Krzysztof Jakubowicz w głównej roli Artura, prawie cały czas na scenie.

Nie byłem na pierwszym przedstawieniu w "Ognisku", ani na tzw. premierze prasowej, ale dopiero w następną niedzielę. Przez ten tydzień kilkakrotnie usłyszałem, że "Jakubowicz za młody, że brak mu doświadczenia do takiej dużej roli". Nieprawda. Jest debiutantem na scenie, tak jak młody Artur jest debiutantem w życiu. Rutyniarz byłby tu zupełnie nie na miejscu. Wolę jego zacinanie się i ruchy dopiero co ożywionego Frankensteina od przeróżnych gierek, które za często widywałem w polskim teatrze i w polskich filmach.

Jakiś krytyk w Warszawie napisał w swojej recenzji, że "pojawia się brunatny Artur". Hitlerowiec, albo co najmniej faszysta. Bardzo nisko trzeba się schylać po kawałek chleba w Polsce Ludowej. Wiem, że to mogło być tak zainscenizowane: że chłopak mógł mieć brązową koszulę i kwadratową szczękę. Tu w Londynie, największym osiągnięciem jest reżyseria Kielanowskiego; intuicja i kunszt z jakim ulepił tę sylwetkę debiutanta. Nie Jimmy Portera z "Look Back In Anger", ale - toute proportion gardée - Hamleta. Albo Kordiana. Bohaterowie ci nie mają dla mnie nic wspólnego z tzw. "hamletyzowaniem", o którym uczono nas w szkole.

Artur, 25-letni student medycyny, chce zbawić świat. I szuka postaci do swego dramatu, jak sześć postaci szukało autora w tragikomedii Pirandella. Skoro zaś konwencje, o których rehabilitację walczy młody człowiek, wymagają by krytyk coś skrytykował - zaczepię o ten pierwszy akt.

Początek jest doskonały: klatka na głowie wujcia (jak w sztuce N. F. Simpsona "One Way Pendulum", gdzie nakrywano, niby papugę, gadającą bez przerwy ciotkę) i babcia, odesłana karnie na katafalk, jak do kąta. Ale potem tempo słabnie.

Prezentacja dalszych charakterów jest zanadto barokowa - choć zabawna. Moim zdaniem powinno to być pokazane bardziej mechanicznie, marionetkowo. Ale może to tylko moja filmowa mania szukania skrótu.

Aktorsko - moim zdaniem - najlepszy jest Henryk Vogelfaenger w roli wuja Eugeniusza. Dlatego że tę postać bardzo łatwo można było przeszarżować. A "Tońcio" uniknął szarży". Stworzył sylwetkę na kształt wujów ze sztuk Czechowa - kulturalną w swej degrengoladzie. W tej samej kategorii Teodozja Lisiewicz jako babcia w pogoni za "ubawem"; nieoczekiwanie wzruszająca, kiedy spokojnie zapowiada: "A teraz ja umieram". Maryna Buchwaldowa, matka bohatera dysząca ostatkiem pożądań, jak matka księcia z Elsinore, mogłaby się w takiej roli pokazać na każdej największej scenie. Ojciec Stomil, tak jak zagrał go Bogdan Urbanowicz, jest przeraźliwie polski: buńczuczny i słaby kabotyn w pogoni za "eksperymentem", za cudem. I wreszcie Leon Biedrzycki - tancerz, w którym zapalił się aktor. W jego interpretacji ludowo-polski "knajak" to coś więcej niż ponury cham naszych czasów. To przeczuwany od samego początku sztuki zwycięzca; mocny siłą natury nie skażonej żadną cywilizacją. Nie, nie zapomniałem o Ali. Kielanowski zrobił z polskiego "kociaka" - Ofelię, nieświadomą rozgrywającego się wokół niej dramatu. I Ewa Suzin tak pojęła tę rolę; gdyby to nie była tragifarsa, powinna w ostatnim akcie łagodnie zwariować. Tu zostaje jako jedyna normalna, na łasce Edka-chama, wśród upodlonych starców.

Wracam jeszcze do Artura. "Zbawię świat" - mówi ten nieszczęsny idealista wpatrując się w trzymane w dłoni jabłko, jak Hamlet w czaszkę. Jak? - Przez powrót do tradycji i dobrych obyczajów, przez zwycięstwo nad "wyzwoleniem" poprzedniego pokolenia. To nie przypadek że młody bohater sprzymierza się ze starym wujem kawalerzystą, człowiekiem "niedzisiejszym". Ani to że musi zginąć z ręki "nowego" człowieka, który nikomu nie odda swojej barbarzyńskiej władzy. Nad zwłokami Artura można by powtórzyć sławne słowa z mowy Antoniusza nad trupem Cezara: "But Brutus said he was ambitious. And Brutus is an honourable man".

Ileż w tej sztuce, w tej powykrzywianej panoramie trzech polskich pokoleń -wątków i nurtów. Satyra na miarę "Zielonej gęsi" Gałczyńskiego i tragedia na miarę Szekspira. Coś z porykiwań Alfreda Jarry i z "Łysej śpiewaczki" Ionesco. Gdzieś po drodze - improwizacja Konrada. Jak zbawić świat, i siebie? "Może Bóg? - To już było"... Władza w służbie idei? - To już były drzwi do wielu katastrof.

Dekoracja Orłowicza doskonale skomponowana. Na szczęście w "Ognisku" nie ma obrotowej sceny. Więc katafalk z babcią wjeżdża na środek, - jak w Teatrze Współczesnym w Warszawie - gasząc końcową scenę zamordowania Artura. Maleńka estrada emigracyjna staje się w tej sztuce "teatrem ogromnym" naszej wyobraźni.

I jeszcze jedno: Kielanowskiemu "wyszło", coś co bardzo rzadko udaje się w teatrze (jeśli to nie jest Grand-Guignol). Udał mu się moment zaskoczenia - w chwili gdy otwierają się drzwi pokoju matki. Spodziewamy się wszystkiego, ale nie tego co nagle widzimy. Może to szczegół. Klasę reżyserską rozpoznaje się po szczegółach. Zakończenie jest jak w obrazie Hieronima Bosha.

"Tango" Mrożka wystawione w Ognisku Polskim, to utwór dramatyczny, który warto zobaczyć; pomyśleć nad nim; i zobaczyć znowu. Z tymi samymi aktorami i w tej samej inscenizacji. Nie tak wiele sztuk współczesnych na to zasługuje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji