Artykuły

Czarodziejskie szydełko

"Czarodziejski flet" w reż. Anny Długłęckiej w Operze Wrocławskiej. Pisze Adam Domagała w Gazecie wyborczej - Wrocław.

Brzydka, smutna i nudna była pierwsza w tym roku premiera w Operze Wrocławskiej. W najnowszej inscenizacji arcydzieła Mozarta emocje wzbudza jedynie piękna i odważna suknia Królowej Nocy.

Anna Długołęcka, reżyserka "Czarodziejskiego fletu", postanowiła opowiedzieć tę baśń "po prostu" - bez ogromu (nadmiaru?) symboliki, ukrytych, czasem sprzecznych, sensów, masońskiej legendy.

Jej narracja jest prosta jak drut i czytelna jak dobranocka: na sympatycznych, mniej lub bardziej aktywnych bohaterów czekają liczne pułapki, które, dzięki boskim interwencjom, udaje im się pokonać, by w finale mogli cieszyć się zwycięstwem światła nad ciemnością.

(...)

Inscenizacja Anny Długołęckiej, tak dbającej o to, by bajka pozostała bajką, jest smutna. Jej "Czarodziejski flet" kończy się tak samo ponuro i naiwnie, jak poprowadzona jest cała opowieść. Zła Królowa Nocy traci swą moc i spada w czeluść, czyste dobro triumfuje. Ale nim to nastąpi, w całym spektaklu nie ma ani jednej udanej sceny komicznej! Komediowe pogaduszki (po polsku) rażą sztucznością, śpiewacy próbują coś tam grać, ale wyraźnie widać, że w miarę pewnie czują się tylko wtedy, gdy zastygają w posągowych pozach i o niczym poza śpiewem myśleć już nie muszą. Ale kiedy śpiewali, też było niewesoło.

Orkiestra grała nieczysto już od uwertury, nieodgadniona była logika, z jaką dyrygent Dariusz Mikulski operował tempami i dynamiką, soliści fałszowali (lub po prostu markowali przygotowanie do swoich partii) zbyt często, niż wypadałoby to czynić na wielkomiejskiej scenie operowej. Arie zaśpiewane poprawnie można było policzyć na palcach jednej ręki, poza przeciętność udało się sięgnąć tylko Ewie Vesin i Łukaszowi Rosiakowi, w słynnym duecie Papageny i Papagena.

To spektakl niskobudżetowy. Zamiast dekoracji na scenie mieliśmy więc zwiewne, podświetlane płachty i ekran, na którym pokazywane były cokolwiek nieruchome komputerowe animacje. Śpiewaków ubrano w przypominające pajęczą sieć kostiumy, kunsztownie wydziergane na szydełkach. Przyznaję, to, co miała na sobie Królowa Nocy (Joanna Moskowicz), zapierało dech w piersiach, ale już widok potykającej się o własną spódnicę Paminy (Aleksandra Szafir), tonącego wśród setek sznurków Tamina (Aleksander Zuchowicz) czy obwieszonego szmatami Papagena wzbudzał konsternację. Dla odmiany, chór dworzan uosabiającego mądrość Sarastra ubrany został w niemal dosłowne, skromne repliki strojów buddyjskich mnichów. To zapewne miał być wyraz duchowych poszukiwań bohaterów (bo - jak wiadomo - współczesny Europejczyk, jeśli w ogóle gdzieś szuka Oświecenia, to, powiedzmy, w Tybecie), ale sceniczny efekt okazał się groteskowy. Sprowadził bowiem intelektualny ciężar tego spektaklu do zagadki: dlaczego tybetańscy mnisi na tle wielkiego posągu Buddy śpiewają - naturalnie po niemiecku - o Ozyrysie i Izydzie?

***

Cały artykuł w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji