Artykuły

O ciekawości silniejszej od strachu

- Choć wszelkie nagany zwykle mnie nokautują, z krytycznymi uwagami żyję długo, a pochwały odkładam szybko na bok, to właśnie po "Fedrze", przez jednych przyjmowanej z oburzeniem, przez innych ze łzami wzruszenia, po raz pierwszy w życiu doświadczyłam niesamowitego spokoju. Ani mnie nie uwiodły zachwyty - na nie zawsze byłam odporna - ani odrzucenie nie bolało. Nie wiem, czy doszła wreszcie we mnie do głosu dojrzałość człowieka czy aktorki? - mówi DANUTA STENKA, aktorka Teatru Narodowego w Warszawie.

Z DANUTĄ STENKĄ o Wigilii, świętach, tańcu i teatrze rozmawia Jolanta Ciosek.

Nie kończyła wyższej szkoły teatralnej, lecz Studium Aktorskie przy Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Jej dyplomem aktorskim była rola tJbicy w "Ubu królu" Jarryego i Julii w "Romeo i Julii" Szekspira. Gdy skończyła szkołę średnią i podjęła pracę jako nauczycielka języka rosyjskiego w swojej rodzinnej kaszubskiej wsi, do głowy jej nie przyszło, że kiedyś będzie aktorką. Dziś nie wyobraża sobie siebie w innym zawodzie. Już w pierwszych latach została obsypana nagrodami, a po tytułowej Elektrze pisano: "Urodzona tragiczka, o wspaniałym, nasyconym, melodyjnym glosie". Jej aktorstwo ma coś z magii, co można zauważyć nie tylko w teatrze, ale i w rolach filmowych. Dziś Danuta Stenka, aktorka Teatru Narodowego, jest jedną z najwybitniejszych polskich indywidualności scenicznych. Mówi się, że potrafi zagrać wszystko. Ostatnio potwierdziła to m.in. rolami tytułowej Fedry i Luci w "T.E.O.R.E.M.A.c-ie". Zagrać, a nawet zatańczyć, co udowodniła brawurowym wykonaniem tanga jako gość specjalny w "Tańcu z gwiazdami".

Gdzie się Pani nauczyła tak wspaniałe tańczyć?

- Mój Boże, a ja do tej pory nie obejrzałam nagrania "Tańca z gwiazdami"! Ze strachu. To Jjyła niezwykła przygoda. Kilka tygodni potwornie intensywnej pracy, schudłam bardzo, przychodziłam do domu wykończona, ale pełna świeżej, dobrej energii. Podczas treningów, po których byłam mokra jakbym wyszła spod prysznica, zrozumiałam, do jakiego stopnia moje ciało jest bezradne. Byłam jak raczkujące dziecko, które uczy się stawiać pierwsze kroki. Wspaniałe przeżycie.

Tak niewiele brakowało, byśmy na co dzień spotykały się w Krakowie, mogła Pani zostać aktorką Teatru im. Juliusza Słowackiego...

- Ciekawe, jak potoczyłyby się wówczas moje losy? Angaż zaproponował mi Mikołaj Grabowski, ale ja byłam już po słowie z Ryszardem Majorem, moim profesorem i szefem szczecińskiego Teatru Współczesnego. No i pojechałam, jak mawiał Major, "budować kulturę do centrum NRD".

Zaczęła Pani tę "budowę" od ról charakterystycznych...

- Tak, tak, ważyłam wtedy 70 kg i byłam dorodną panną z wielkim biustem. Z upływem lat szczuplałam - praca zadziałała jak najlepsza kuracja odchudzająca - i zaczęłam grywać role dramatyczne.

Jak wspomina Pani swoje kaszubskie dzieciństwo w Gowidlinie?

- Było zwyczajne, proste, wiejskie, ale - kiedy mu się przyglądam z dystansu - niezwykłe. Był też czas zawstydzenia pochodzeniem. Kiedy opuściłam tę krainę szczęśliwości, pojawił się kompleks ubogiej krewnej. Nie chodziłam przecież do kina, do teatru, bo ich tam zwyczajnie nie było, czułam się niedoukiem, ubierałam się w to, co było, a nie w to, co się nosiło... Dzieliliśmy się na wtajemniczonych i sierotki Marysie. Podczas egzaminów do studium w Gdańsku usłyszałam, jak ktoś powiedział: "Dobrze poszło tej dziewczynie w bordowej marynarce z jakiegoś zadupia". Zabolało. Wstyd mnie zabolał. A potem, z czasem, zrozumiałam i poczułam, że moje Kaszuby, moja wieś, są we mnie, że się z nich składam, że byłabym pierurisko nieszczęśliwą osobą, gdybym się odcięła od korzeni. Cała moja siła i prawda człowiecza bierze się stamtąd: z tego jeziora, wysp, łąk, z tej podstawówki, w której WF zimą odbywał się w klasie o powierzchni 3 metry na 4, sypania kwiatków w Boże Ciało, wypraw na jagody i grzyby, wakacji spędzanych wciąż nad tym samym jeziorem i z tymi samymi kolegami, jeżdżenia po zamarzniętym jeziorze na niewymiarowych łyżwach przykręcanych do butów narciarskich mamy z czasów jej liceum... I z mamy, która kształtowała charakter całej rodziny.

Czego nauczyła Panią mama?

- "Bądź dobrym człowiekiem" - słyszałam co tydzień, kiedy wyjeżdżałam do szkoły z internatem. Strasznie mnie te słowa wtedy drażniły. W kółko ten sam banał - myślałam. Aż kiedyś, już jako dorosła osoba, usłyszałam je naprawdę. Odezwały się we mnie. Dotarły. Zrozumiałam je.

Czy święta spędzała Pani zawsze w rodzinnym domu?

- Tak. Z rodzicami, z bratem i dziadkami, którzy mieszkali na parterze. I nie przychodził do nas Mikołaj z białą brodą w czerwonym płaszczu, prezenty przynosił Gwiazdor, który był postacią tajemniczą. Nikt go nigdy nie widział, a paczki pojawiały się pod choinką w cudowny sposób. Polowałam na niego, ale nigdy nie udało się go przyłapać. Nasz warszawski dom odwiedza ten sam Gwiazdor.

Od kilku lat zima na Kaszubach kojarzy mi się też z niezwykłym przeżyciem: co roku w styczniu, w Wejherowie czytam fragmenty Biblii po kaszubsku.

A stół wigilijny, co na nim zwykle Pani podaje?

- Bardzo tradycyjne potrawy. Jedyną różnicę, jaką dostrzegam między wieczerzą kaszubską a warszawską, to w charakterze kolacji. Ta gowidlińska, po kaszubsku "wieczierza", oparta była o zimne potrawy - ryby, jajka, sery, chleb, na ciepło był jedynie smażony karp i barszcz lub zupa grzybowa. Warszawska wigilia, przeniesiona z Wrocławia, przypomina raczej obiad: ziemniaki, fasola z kapustą, karp, zupa grzybowa lub barszcz z krokietami. Tę kolację przygotowuje babcia Tereska, teściowa, która mieszka z nami. Moje córki, tak jak ja, miały szczęście żyć na co dzień z dziadkami. Bez ich pomocy byłoby mi naprawdę ciężko.

I bez męża, który będąc aktorem, porzucił swój zawód...

- Tak. Taki był jego wybór. Kiedy Maciej Prus zaproponował mi angaż w warszawskim Teatrze Dramatycznym, wkrótce okazało się, że nie stać nas na wynajmowanie pokoju w Warszawie, utrzymanie mieszkania w Poznaniu i ciągłe podróże w tę i we w tę. Pojawiło się dziecko. Wówczas mąż zdecydował się odejść z teatru i zająć się utrzymaniem rodziny. Choć połknięty bakcyl aktorstwa daje czasami o sobie znać w jego tęsknotach. Z tym bakcylem jest jak z wirusem opryszczki: jeśli się go złapie to siedzi w człowieku do końca życia.

Pani też złapała go od samego początku?

- Tak, choć znalazłam się w tym zawodzie przez przypadek, nie ja go wybrałam, chyba raczej on wybrał mnie.

Trudno w to uwierzyć śledząc Pani niezwykłą wręcz karierę i rozpiętość zagranych ról: od Elektry poprzez Czechowowską Raniewską, Szekspirowską Katarzynę, George Sand, szaloną Judytę z komedii romantycznej, posągową generałową Różę w "Katyniu" aż po namiętną, wręcz drastyczną Fedrę.

- Jak widać, los jest dla mnie niezwykle łaskawy. Nie dość, że umieścił mnie w tym zawodzie, nie zważając na moje plany, to jeszcze szczodrze mnie obdarowuje. Nawet kiedy przez wiele lat tkwiłam w szufladzie: "aktorka dramatyczna" i wydawało się, że pozostanę w niej do emerytury, nagle, ni z tego, ni z owego, pojawiła się na mojej drodze Judyta z "Nigdy w życiu". I to jest fantastyczne. Doskrobywać się w sobie tych różnych charakterów, szukać, analizować, nurkować w siebie, w drugiego człowieka...

By dojść do Gombrowiczowskiego: "Bywa, iż sobą zdumiewam siebie"?

- Takim moim zdumieniem była rola Marii w filmowej "Bożej podszewce". Mając trzydzieści cztery lata zagrałam postać, która na początku opowieści jest dwudziestoletnią dziewczyną, na końcu zaś umiera jako siedemdziesięciolatka. Przekroczenie granicy własnego wieku było dla mnie niezwykle ważnym doświadczeniem nie tylko aktorskim, ale także człowieczym. Odbyłam bezpieczną podróż w starość, podróż z możliwością powrotu i odkryłam, że tę starą kobietę noszę w sobie, że ona już we mnie jest, siedzi wjakimś zakamarku, zbiera moje doświadczenia i czeka na swój czas. Marię uważam za jedną z najważniejszych moich ról. Kiedy to było...

Odnoszę wrażenie, że dopiero Pani debiutowała...

- W 84 roku.... O Boże, nie, czy to możliwe?

Nie da się ukryć, strzeliło 25 lat pracy artystycznej, 43 role filmowe...

- Naprawdę?

A jeszcze teatr dramatyczny, Teatr Telewizji.

- Wychodzi na to, że jestem weteranką.

Przekraczanie aktorskich barier - to Pani specjalność. Nyczak, Cywińska, Englert, Warlikowski, Jarzyna, Kleczewska, to przecież kompletnie różne reżyserskie światy...

- Różne planety. Wyprawa na każdą z nich podszyta była oczywiście nieziemskim strachem, ale za każdym razem okazywało się, że moja ciekawość jest silniejsza od strachu. To ona każe mi skakać na główkę w tak zwane ryzykowne projekty. Cokolwiek znaczyłoby słowo "ryzyko": czy kontrowersyjną Fedrę [na zdjęciu], czy komercyjną Judytę, czy wreszcie ten taniec. I choć wszelkie nagany zwykle mnie nokautują, z krytycznymi uwagami żyję długo, a pochwały odkładam szybko na bok, to właśnie po "Fedrze", przez jednych przyjmowanej z oburzeniem, przez innych ze łzami wzruszenia, po raz pierwszy w życiu doświadczyłam niesamowitego spokoju. Ani mnie nie uwiodły zachwyty - na nie zawsze byłam odporna - ani odrzucenie nie bolało. Nie wiem, czy doszła wreszcie we mnie do głosu dojrzałość człowieka czy aktorki? A może jedno i drugie? W każdym razie ta rola pod wieloma względami była dla mnie przełomowa. Nie wyobrażam sobie, że mogłoby jej zabraknąć w moim życiorysie. Judyta znowu przyniosła mi, a właściwie odkurzyła we mnie przez lata nieużywany kolor - jasny, lekki, komediowy, pozwoliła mi wyskoczyć z mojej szuflady. Skaczę na główkę, ale w chwilach, kiedy pojawia się lęk, że w basenie chyba jednak nie ma wody, kiedy dopada mnie panika, załamanie, na szczęście w domu czekają ludzie, którzy stawiają mnie na nogi. Kiedyś wróciłam po jednym z tanecznych treningów do domu, usiadłam na schodach, w płaszczu, z torbą na ramieniu i w płacz: "Nie dam rady, nic nie umiem, po co się na to zdecydowałam". A moje wyrośnięte krasnale: "Nie płacz, mamo" - jedna. "Płacz mamo, płacz, to ci pomoże" - druga. I od razu przywróciły właściwe proporcje.

Mama kumpelka jak filmowa Judyta?

- Kiedyś Paulina powiedziała mi: "Ty nie jesteś taka jak inne mamy. Ty nie jesteś normalną mamą. Kocham cię". Było to jedno z najpiękniejszych wyznań, jakie usłyszałam.

Na pewno są dumne, że mama jest gwiazdą - wiem, wiem, że nie lubi Pani tego słowa...

- Nie lubię, bo jest jakieś wyświechtane, nieprawdziwe. Nie wiem, czy są dumne ze mnie jako aktorki, ale od czasu do czasu słyszę, że chwalą się mną jako mamą.

Jest Pani niespokojnym duchem?

- Owszem. Jak już wspomniałam, ciekawość bywa we mnie silniejsza od strachu. Dlatego zapewne ulegam fascynacjom światem, ludźmi. Ścierają się we mnie dwie potrzeby: logicznie poukładanych klocków i zrywania się z tej smyczy logiki. Jednak zarówno w życiu, jak i w zawodzie, niczego nie planuję ze śmiertelną powagą, to pozwala mi cieszyć się z tego, co dostaję od losu.

Nie było żadnego fałszywego kroku?

- Oczywiście, że były. Ale to na błędach się przecież uczymy. Widzę, że z upływającymi latami jestem wobec siebie coraz łaskawsza, zaczynam akceptować siebie z całym dobrodziejstwem inwentarza, pozwalam sobie na popełnianie błędów.

Czyżby Pani polubiła Danutę Stenkę?

- Czasami mnie wkurza, ale lubię ją. Od dawna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji