Debiut w Teatrze Buffo
Niezwykle skromny, wręcz anemiczny współczesny repertuar teatru muzycznego dla dzieci od lat ogniskuje uwagę obserwatorów. Każdy nowy utwór witany jest zgodnym westchnieniem ulgi: a jednak coś się dzieje! Bo jeśli na muzycznej scenie choć raz w roku - w całym kraju - pojawi się nowa sztuka, to już sam ten fakt wzbudza nieco nadziei, że jednak twórcy i teatry niezupełnie zapomnieli o najmłodszej publiczności.
Uświadomiłem sobie przy okazji, że mimo kilkuletniego spisywania notatek z premier polskiego teatru muzycznego na tych łamach, tylko kilka razy miałem okazję natrafić na nową sztukę muzyczną adresowaną do dzieci. Poza tym mogłem jedynie utyskiwać na brak zainteresowania tą dziedziną twórczości ze strony autorów. Ale, jak wiadomo, z samych utyskiwań sztuka nie powstaje... Dlatego z dużym zainteresowaniem wybrałem się do warszawskiego Teatru "Buffo".
Niedawno scenę tę przejęła Stołeczna Estrada i jako jedną z pierwszych propozycji przedstawiła dla dzieci "Wielką przygodę w małym miasteczku". Zdziwienie moje było tym większe, że przedsiębiorstwa estradowe niezbyt lubią ryzyko finansowe. Mimo to Stołeczna Estrada nie tylko zaryzykowała deficytową (niskie ceny biletów) realizację spektaklu dla dzieci, lecz nawet powierzyła ją debiutantom. Bowiem autorka sztuki, Barbara Eysymontt, mimo iż znana jest z wielu książek dla dzieci - zadebiutowała jako dramatopisarka. Podobnie było z główną realizatorką przedstawienia: inscenizatorką, reżyserką i choreografką - Ewą Złotowską. Znana poprzednio jako piosenkarka, obecnie kończąca studia reżyserskie w Leningradzie - zadebiutowała tą inscenizacją dobierając sobie grono młodych, początkujących aktorów. Warstwę muzyczną opracował Andrzej Szymalski, również młody i mało znany kompozytor, debiutant na scenie teatralnej. Można zatem powiedzieć, iż "Wielka przygoda w małym miasteczku" stanowi propozycję w pełni debiutancką.
Pomysł fabularny jest bardzo prosty: był sobie Mały Czarodziej, który niezmiernie lubił podróże. Zdarzyło się, że razu pewnego zawędrował do Miasteczka, które zamiast ciepłego kolorytu rynkowych kamieniczek, ukwieconych ulic i innych cech urody przynależnych małym miasteczkom - przedstawiało sobą pobojowisko z wybitymi szybami, połamanymi drzewami i porysowanymi ścianami. Nieszczęśliwi byli także mieszkańcy, nie mogący zapobiec tej dewastacji.
Czarodziej postanawia znaleźć Wroga, niszczącego piękne Miasteczko i po wielu domysłach identyfikuje go w osobach rudego Felka i piegowatego Staśka, którzy z kijami i z kamieniami w rękach siali spustoszenie. Mały Czarodziej sprowadza łobuziaków na drogę cnoty, a Miasteczku przywraca kolorowy urok.
Czary mieszają się z prawdą, bajkowy kostium ze współczesnymi, bawełnianymi koszulkami i obcisłymi spodniami, konwencja musicalu - z bajką, a elementem łączącym te różne światy jest ruch. Spontaniczny, pełen witalnej energii.
Ewa Złotowska przedstawiła bardzo żywą, ruchliwą inscenizację owej ni to bajki ni to prawdy, przyjmując (jak mniemam) za cel nadrzędny zabawę. Z jednej strony sięgnęła po efekt "czarodziejskiej kuli", która obracając się u góry sceny rozsiewa po całej sali białe ruchliwe śnieżynki, do bajkowego kostiumu, (przekornie przedstawiając - tradycyjnie okrutnego - smoka w postaci pięknoducha, nie rozstającego się z lusterkiem, zniewieściałego w ruchach i zapatrzonego we własne oblicze), czy też po czarodziejską laskę, strzelającą w chwili czynienia czarów ogniem i dymem.
Z drugiej zaś strony rozpoczynała widowisko prologiem, śpiewanym przez współcześnie ubranych chłopców z gitarami, goniących się po scenie i widowni ku uciesze i szczeremu zainteresowaniu najmłodszej publiczności.
Właśnie pierwszy obraz "Wielkiej przygody..." sugerował musicalową konwencję śpiewanej opowieści współczesnej, lecz niebawem inscenizatorka przeniosła nas w świat baśni, aczkolwiek rozgrywającej się w zupełnie realistycznym Małym Miasteczku. Oprócz Smoka widz, spotyka się z Walecznym Rycerzem, Waligórą i Wyrwidębem a jednocześnie z postaciami świata współczesnego, znanymi dzieciom z autopsji (np. chłopiec z gitarą). Temperament aktorów i rytmometryka warstwy muzycznej przedstawienia wciągają widzów już od pierwszej chwili: wszyscy razem klaszczą proste formuły rytmiczne, poszukują Małego Miasteczka wraz z pędzącymi po sali aktorami, lekkim kołysaniem włączają się do śpiewanej aktualnie piosenki.
Wśród młodych aktorów umiejących szybko nawiązać bezpośredni kontakt z małymi widzami i ogniskować ich uwagę przez cały spektakl (na sali duże skupienie i cisza) - warto przede wszystkim wymienić Tomasza Stockingera (Narrator), Andrzeja Grabarczyka (Mały Czarodziej) Jolantę Grusznic (Dziewczyna), Małgorzatę Włodarską i Elżbietę Nowosad (Felek, i Stasiek) oraz Zbigniewa Grusznica (Rycerz i Nauczyciel).
Andrzejowi Szymalskiemu udało się napisać kilka interesujących piosenek (w tym Wielkie podróże, które swoją przebojową linią melodyczną mają szanse wyjść poza teatr), jednakże zastrzeżenie niejednokrotnie budzi aranżacja. Mimo różniących poszczególne piosenki nastrojów - sposób instrumentowania ich jest bardzo jednostajny, powiedziałbym: sztampowy, a przy tym zespół akompaniujący swoimi "akrobacjami" w partiach solowych i niezgraniem może ściągnąć ma siebie wiele niepochlebnych uwag. Czy nie lepiej byłoby zrealizować studyjne nagranie akompaniamentu? Tym bardziej że zespół muzyczny nie jest widoczny na scenie i nie spełnia żadnej funkcji teatralnej.