Artykuły

Rocznica z Bursztynem

- To, czego szukałem w teatrze, znajdowałem w Szczecinie. Czy gdzie indziej byłoby lepiej? Tego nikt nie wie, a ja nie zadaję sobie takich pytań - mówi JACEK POLACZEK, laureat Bursztynowego Pierścienia dla najlepszego aktora sezonu 2008/2009

Wyczytałam, że w 1969 roku ukończył pan szkołę aktorską. A skoro tak, to Bursztynowy Pierścień pojawił się w okrągłą, czterdziestą rocznicę tego wydarzenia.

- Niestety nie. Zaczynałem szkołę teatralną w 1964 roku w Krakowie. Po roku przeniosłem się do Łodzi i skończyłem szkołę w 1968. Nie wiem, dlaczego w różnych miejscach funkcjonuje ten rok 1969. Może ktoś wziął rok mojego przyjazdu do Łodzi i dodał cztery lata? Tak czy inaczej, niestety, teorii o czterdziestej rocznicy nie obronimy.

Niekoniecznie - Bursztynowy Pierścień przyznawany jest za cały rok. Sezon 2008/2009 był czterdziestym w pana karierze.

- A to zgoda. Udało się! (śmiech).

Bronię tej czterdziestki, bo to ładna liczba, szczególnie gdy zestawi się ją z faktem, że wcale nie miał pan być aktorem i kończył Technikum Hutnicze.

- Tak, nawet gdy po maturze wyjechaliśmy z rodziną do Poznania i tam zdawałem na studia, to wybrałem politechnikę z pełnym przekonaniem, że właśnie to jest moje miejsce. Nie zdałem i przez rok pracowałem w biurze konstrukcyjnym. Drugie podejście na studia było szczęśliwsze, przyjęto mnie, byłem przez rok na tej politechnice, ale jakoś nie miała do mnie serca ani ja do niej - choć rok mam zaliczony. Pojawiły się wtedy i inne pomysły -wziąłem udział np. w konkursie na spikera telewizyjnego w ośrodku TVP w Poznaniu. Przeszedłem go i zaproponowano mi okres próbny, ale jego rozpoczęcie pokrywało się z terminem egzaminów do szkoły aktorskiej. Wybrałem egzaminy.

Skąd nagle wzięła się u pana ta potrzeba spróbowania swoich sił w teatrze?

-W technikum brałem udział w konkursach recytatorskich, występowałem w teatrzykach. I... zaczęło mi tego brakować. Pomyślałem, że nie chcę kiedyś żałować, iż nie podjąłem nawet próby. W tajemnicy (chyba wszyscy tak mówią?), szczególnie przed ojcem, pojechałem do Krakowa na egzaminy. Miały trwać dwa dni, przynajmniej tak twierdziła moja koleżanka - wymyśliłem zatem dwudniową wycieczkę do Nowej Huty i tę wersję przedstawiłem rodzicom. Sprawa się wydała, bo dwa dni trwał tylko pierwszy etap egzaminu... Kiedy nie przyjechałem w umówionym terminie do domu, ojciec postanowił mnie szukać - no i wtedy wtajemniczona w całą sprawę moja siostra musiała powiedzieć prawdę.

Tata się pogodził z pana wyborem?

- W końcu... tak. Wrażenie zrobił na nim mój dyplomowy spektakl w reżyserii Lidii Zamków. Pani Lidia przeniosła przedstawienie, które w 1953 roku zrobiła w Krakowie - "Na dnie" Gorkiego. To była słynna inscenizacja, ze scenografią zbudowaną z drewnianych prycz. Na początku trzeciego aktu ustawiono je w kształt stołu, przy którym zasiadły postaci dramatu, uformowane w "Ostatnią Wieczerzę" Leonarda da Vinci - i ten pomysł w pełni się tłumaczył w sensach przedstawienia. Zamkow dostała zresztą propozycję wystawienia tego spektaklu na Broadwayu - wtedy! Nasz spektakl dyplomowy miał tę samą scenografię i reżysera, tylko siłę wyrazu pewnie mniejszą. Byliśmy przecież młodymi ludźmi, w osobie reżysera o takiej sławie chwyciliśmy nieba. Dzięki Lidii Zamkow podpisałem zresztą, jako pierwszy na roku, angaż do teatru. To był teatr w Tarnowie, uznawany wówczas za najgorszy w Polsce. Moja pani dziekan groziła mi nawet nie wydaniem dyplomu, jeśli nie zerwę tej umowy (śmiech)! Nie zrobiłem tego właśnie ze względu na reżyserującą tam Zamkow. Zagrałem u niej "Don Juana" i był to swoisty akumulator, który mi na bardzo długo starczył. Nie oceniam tego, jak grałem, ale ile z tego spotkania wziąłem. Po roku uznałem, że starczy mi tego Tarnowa i wyjechałem do Koszalina.

Kończył pan słynną łódzką filmówkę, ale skoncentrował się pan na teatrze. Czy to wynikało ze splotu okoliczności, czy świadomej decyzji?

- Mój wydział aktorski miał tyle wspólnego ze szkołą filmową, że tuż obok funkcjonowali przyszli reżyserzy i operatorzy, a my graliśmy w ich etiudach. Przez jakiś czas, by móc pracować w teatrach, nasi koledzy z reżyserii musieli zrealizować dyplomowy spektakl teatralny i tu graliśmy. Ot i tyle aktorskiej "filmówki"! Po skończeniu szkoły znalazłem się w teatrach - w Tarnowie, Koszalinie, Poznaniu, Toruniu, Szczecinie. Dzięki Bogu miałem dość dużo pracy w teatrze, stąd też nie byłem dyspozycyjny dla reżyserów filmowych. Można chyba powiedzieć, że to nie ja nie wybrałem filmu - to film nie wybrał mnie.

Miłośnicy polskich seriali z pewnością wypatrzyli pana w "07 zgłoś się"...

- Trzymałem jeszcze konie w "Kazimierzu Wielkim" (śmiech). Z "07 zgłoś się" to w sumie dość zabawna historia: zagrałem przecież w Szczecinie parę rzeczy, a wciąż się zdarza, że po kolejnym wznowieniu tego serialu ktoś zaczepia mnie na ulicy i mówi "widziałem pana wczoraj!". A ile ja pieniędzy na tym zarobiłem! Ciągle przychodzą jakieś repartycje a tu 15, 20 zł, a tu 7,80 zł. Przez te lata zebrała się całkiem niezła suma (śmiech).

Do Szczecina trafił pan dzięki Maciejowi Englertowi, który organizował zespół Teatru Współczesnego. Z zaproszeniem wysłał znakomitego aktora Mirosława Gruszczyńskiego.

- A wszystko to w 24 godziny po złożeniu przeze mnie wymówienia w Poznaniu i do tego na początku sezonu. To był całkowity zbieg okoliczności, ale chyba nikt z moich kolegów w Poznaniu nie wierzył mi, że zrezygnowałem z pracy, nie mając zagwarantowanego angażu w Szczecinie.

Grywał tu pan u znakomitych reżyserów: wspomniany Englert, Zaleski, Nyczak, Rozhin, Chrzanowski, Major, Augustynwicz. Możemy mówić o aktorskim spełnieniu czy raczej myśli pan czasem, że może gdzie indziej byłoby lepiej?

- To, czego szukałem w teatrze, znajdowałem w Szczecinie. Czy gdzie indziej byłoby lepiej? Tego nikt nie wie, a ja nie zadaję sobie takich pytań. Jeśli

było mi nie tak we Współczesnym, to odchodziłem do Polskiego, kiedy w Polskim przestawało mi się coś zgadzać - wracałem do Współczesnego (śmiech). Takie zmiany dawały mi dwie rzeczy: stykałem się z nowym materiałem teatralnym, który naprawdę mnie interesował, no i za każdym razem czekała mnie konieczność wyrabiania sobie od nowa pozycji w zespole, bo w momencie przyjścia do teatru, nawet jeśli wszystkich się zna, nie ma mowy

o żadnej taryfie ulgowej - zaczyna się od zera. Nigdy nie rozstawałem się z dyrektorami tak, by palić za sobą mosty, więc te "migracje" były możliwe.

Tegoroczny Bursztynowy Pierścień otrzymał pan za rolę Ojca-Króla w "Ślubie" Gombrowicza. W wywiadach mówił pan, że było to jedno z najtrudniejszych wyzwań w pana karierze.

- Tak myślę. Moim zdaniem, Ojciec-Król jest taką rolą, która aktorowi może coś powiedzieć o nim samym i dobrze, gdy aktor ma tego świadomość, gdy wie, na jaki poziom powinien starać się wejść. Gdy uczciwie przyjrzeć się sobie po premierze, można chyba dowiedzieć się, w którym miejscu się jest w zawodzie. To trochę ryzykowna teza, zwłaszcza w obliczu tego wyróżnienia. Nie oceniam tego, jak zagrałem, a jedynie tłumaczę, jakie myślenie towarzyszyło mi od początku pracy. Są role będące kamieniami milowymi w teatrze i ta do nich należy.

Pierwsze zwycięstwo w plebiscycie przyszło po ośmiu nominacjach. Jest pan uznawany za najwybitniejszego szczecińskiego aktora, z całą pewnością ma pan świadomość własnej klasy. Czy w takiej sytuacji nagrody mają dla pana jakieś znaczenie?

- Oczywiście, że tak! Już nominacja jest bardzo istotnym potwierdzeniem, że moja praca została zauważona. Przyznają ją przecież ludzie, którzy mnie znają i potrafią ocenić. Sama nagroda... to również ogromna przyjemność i satysfakcja. Niemniej jednak życzyłem zwycięstwa pani Marysi Dąbrowskiej - i nie dowiem się, kto mi w to uwierzy. Byłbym najszczęśliwszym człowiekiem, gdyby wygrała właśnie ta aktorka. Uważam ją za wyjątkową osobę. Nie grozi jej niezauważenie, ma osobowość, ogromny potencjał i już bardzo dużo umie. W tak młodym wieku to godne co najmniej uznania! Właśnie dlatego, właśnie teraz jeszcze i szczęście powinno się uśmiechnąć.

Poza tradycyjnym teatrem nagrywa pan także dla teatru radiowego. To chyba trudne zadanie, by stworzyć wiarygodną dla słuchacza postać, operując jedynie głosem?

- Na teatr radiowy jest coraz mniej pieniędzy, więc moje z nim spotkania są bardziej sporadyczne. Ale dostałem od losu kilka wspaniałych lat pracy w radiu, głównie z Waldemarem Modestowiczem, reżyserem nagrodzonego Bursztynem "Ślubu" - wyjątkowym człowiekiem w moim życiu. Teatr radiowy to przecież nie tylko aktor - i tu kłaniam się wszystkim, z którymi miałem zaszczyt pracować. A jeśli idzie o kuchnię radiową, to środki oddziaływania na odbiorcę są bardziej tajemnicze niż w tradycyjnym teatrze - odpada przecież cały obrazek, czasem to może i dobrze (śmiech)! Są pewne drobne sekrety, które trzeba zauważyć, nauczyć się ich i umieć z nich korzystać, by zabrać słuchacza w ten specjalny i wyjątkowy świat. Bardzo pomogli mi ludzie, z którymi miałem szczęście pracować. Bóg dał mi głos akceptowalny przez mikrofon, a że przez te lata miałem sporo okazji do pracy w radiu, więc chyba mogę bezczelnie powiedzieć, że to także mój świat!

- Dziękuję za rozmowę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji