Artykuły

"Kotka na rozpalonym blaszanym dachu"

Nigdy, przyznaję, nie należałem do przesadnych zwolenników dramaturgii TENNESSEE WILLIAMSA. Jest pretensjonalny już w tytułach, afektowany i efekciarski, uporczywie skłonny do wyszukiwania bohaterów obarczonych kompleksem winy, krzywdzonych przez świat, któremu jednak - gdyby spokojniej popatrzeć - niczego ze swojej strony nie są zdolni ofiarować.

Łącząc wieloplanowy symbolizm z naturalistyczną obserwacją i zazwyczaj drastycznym słownictwem, bywa Williams wulgarny, szokuje dla samego szoku, choć wartka, niekiedy wręcz sensacyjna fabuła nie pozwala widzowi dłużej się nad tym zatrzymywać. Zarazem - bądźmy sprawiedliwi - uderza nas gwałtowność i "teatralność" jego dramaturgii - a świetnie napisane role stanowią zrozumiałą pokusę dla aktorów.

Grany miernie, czy - jak zwykło się mówić w chwilach znużenia - tylko poprawnie, staje się Williams nieznośny, a wszelkie płycizny tekstu widzimy jak na dłoni. Szczebel wyżej rozpoczyna się wszelako pasjonująca teatralna przygoda, którą warto przeżyć, cokolwiek byśmy potem nie mieli o niej sądzić.

W "Kotce na rozpalonym blaszanym dachu" (angielski tytuł "Cat on a hot tin roof" brzmi dźwięczniej i niepomiernie lepiej!) spotykamy te wszystkie elementy dramaturgii Williamsa, które przyniosły jej takie powodzenie w świecie.

A więc małe miasteczko na południu Ameryki, w delcie Missisipi. Dziadek, sędziwy milioner, posiadacz 28 tysięcy akrów bajecznie żyznej ziemi, konający na raka i wypuszczający z ręki swój olbrzymi majątek. Na początku drugiego aktu zostanie oszukany optymistyczną diagnozą lekarską, pod koniec tegoż aktu - jego ukochany syn rzuci mu w twarz okrutną prawdę. Gooper, starszy syn, kołtuński i bezserdeczny. Płodzi dzieci i wraz z żoną Mae myśli tylko o spadku.

Brick, młodszy syn, właśnie ten ukochany. Wlecze się za nim cień homoseksualnej przygody, czy też tylko przyjaźni z kolegą z piłkarskiej drużyny. Ów drugi, nieżyjący już, szukał zaprzeczenia w fizycznym zbliżeniu z żoną Bricka, Margaret. Nie okazał się dość męski, załamał psychicznie, zniszczyły go narkotyki i whisky.

Teraz Brick idzie w jego ślady. Umiera za życia, pije, ucieka w świat alkoholowej euforii.

Żona Bricka, Margaret, "kotka na rozpalonym blaszanym dachu", rozpaczliwie próbująca odzyskać kochanka we własnym mężu. Być może zresztą - tego autor nie mówi dość wyraźnie, pozostawiając widzom i teatrowi ostateczną wykładnię - chodzi jej tylko o dziecko, a wraz z dzieckiem o fortunę, o spadek.

Margaret walczy więc na dwa fronty: z zachłannością Goopera, który chciałby zabrać wszystko i z obojętnością Bricka, który nie chce ani jej, ani pieniędzy. Walczy i zwycięża - oszuka dziadka, przysięgając mu, że jest w ciąży i zapewne zajdzie w ciążę, odbierając mężowi zapas whisky i niemal siłą ciągnąc go do łóżka.

Gdyby tę ostatnią scenę napisał Strindberg, byłaby obrzydliwa, jednak bohaterowie Williamsa są fizycznie piękni - i to ratuje ich w oczach widzów. Są piękni, a zarazem bez porównania bardziej pełni i ludzcy, aniżeli ich przeciwnicy w wielkim tańcu wokół majątku. Na Bricku i Margaret skupia autor wszystkie światła, im oddaje głos, im pozwala mówić ze sceny.

Pierwszy akt niemal bez reszty rozgrywa się między parą "białych" małżonków. Centralną sceną aktu drugiego jest rozmowa między Dziadkiem a Brickiem, w której - acz okrutni dla siebie - przełamują barierę konwencjonalnego kłamstwa, na moment stają się szczerzy aż do bólu. I dopiero trzeci akt, to prawdziwy finał rozpisany na wszystkie instrumenty, na wszystkie role.

Spektakl TEATRU POWSZECHNEGO również skupia wszystkie światła na trójce głównych bohaterów. Drugi plan jest zszarzały i wyblakły, kreślony bez dbałości o półtony, o nastrój - i to obniża z pewnością rangę przedstawienia. JERZY HOFFMANN, reżyser i OLAF KRZYSZTOFEK, scenograf - nie przekonali nas, że jesteśmy w innym świecie i innej obyczajowości, daleko na południu Ameryki. A sztuk Williamsa nie da się grać "wszędzie", wyrastają z konkretnej gleby.

CZESŁAW PRZYBYŁA dał wprawdzie wyrazisty epizod Doktora, ale już ZBIGNIEW NIEWCZAS (Gooper) i TADEUSZ SABARA (Pastor) wydali mi się monotonnie nijacy, JADWIGA ANDRZEJEWSKA (Babcia) była - niestety - z innej sztuki, zaś KRYSTYNA FROELICH (Mae) wyraźnie źle się czuła w powtórzonej po "Królu Learze" roli "złej córki".

Prawdziwie interesujące w przedstawieniu były natomiast role wiodące, którym - jak się zdaje - również i reżyser poświęcił najwięcej uwagi. JERZY PRZYBYLSKI tworząc postać Dziadka nie bawił się w czułostkowość, niewiele dbał o nasze współczucie, a przede wszystkim z ogromnym wewnętrznym napięciem szukał - szukał porozumienia i szukał prawdy. O Bricku, a być może i o sobie.

JANUSZ KUBICKI (Brick), po kilku rolach jak gdyby słabszych, odnalazł się w tym przedstawieniu. Ograniczenia narzucone mu przez autora (po wypadku Brick porusza się o kuli i jest stale nietrzeźwy) okazały się szczęśliwe - w zwolnionym, somnambulicznym rytmie kryła się odrobina poezji, a poezja ocala przed potępieniem.

JADWIGI SIENNICKIEJ (Margaret) dawno już nie widzieliśmy w dużej roli. Pierwszy akt prowadziła nerwowo, przerzucając się ze skrajności w skrajność, jak gdyby szukając właściwego tonu; potem była już nade wszystko piękną, drapieżną kotką, która wie, że łup nie może się jej wymknąć. Zwyciężała Margaret, a aktorka zwyciężała razem z nią - jest to bodaj najmilsza niespodzianka tego interesującego, acz nierównego przedstawienia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji