Artykuły

Bzyk martwej muchy

Sine światło gołej żarówki. Wyro, stare, żeliwne wyro, wiekowa pierzyna po zmarłej babce, zmiędlone poduchy i żółty grzyb potu na zmienionym w ścierkę prześcieradle. Życia wokół tyle, co mucha wybzyczy, jak się jej zachce skrzydłem machnąć. Głębia, proszę ja was, głębia sennego trwania...

Coś się jednak w betach przewalać zaczyna, coś charczy pod zbitym w tłuste kule pierzem, wyro jęczy pod zwałami obudzonego cielska czyjegoś, wyraźnie zbiera się na coś... Ale uspokoiło się. To tylko komuś nory wraca spokój. Słychać tylko kapiącą z przerdzewiałego kranu wodę. I nagle - trach, ciach i bach!!! Łomot za mymi plecami, grzmotnięcie nie z tej ziemi. Sprawdzam, co się dzieje, w końcu w teatrze jestem, a nie na Dzikim Zachodzie. Patrzę i wszystko jasne. To Krystian Lupa. Wielką pałą wali w bęben, w cokolwiek ośliniony mikro-port wywrzaskuje zaklęcia starego szamana, czasem, dla wzmożenia nastroju, kopie w drzwi wejściowe na widownię. Owszem, nie pląsa, ale tylko dlatego, że jest szeregiem kabli podpięty do elektronicznych organów, na których wybąkuje klasycznie mętny rytm intymnej metafizyki. Tak, świat naraz na łeb mi się wali, bo siwy, kulturalny, starszy pan i wielki artysta znów bawi się w Indian.

Rozciągnijcie ten pierzynowo-indiański obrazek na dwa wieczory, rozdymajcie go do ośmiu bitych godzin, a uzyskacie zasadę "Mistrza i Małgorzaty" wedle Lupy, uzyskacie alfę i omegę, metaforę, zasadę, smak, zapach i rytm całości, słowem - rozdymajcie obrazek, a będzie wam dany Bułhakow jako baba, co się wieczność całą w starych betach ciamka i niczego wyciamkać nie może. Zresztą, metafora ta nie jest znów aż tak bardzo z palca wyssana. Oto bowiem żeliwne wyro realnie sterczy u Lupy. I realnie ciamkają się w nim nieziemsko natchnieni aktorzy. Woland (Roman Gancarczyk) bobruje przy poduchach, Poncjusz Piłat (Jan Frycz) wciąż pragnie się czegoś pod babciną pierzyną dogmerać, tapla się w betach skacowany Lichodiejew (Paweł Kruszelnicki), spod przetłuszczonego pierza wyłazi Dama (Danuta Maksymowicz) i fika nóziami, Iwan Bezdomny (Bogdan Brzyski) pragnie cosik w poduchach wywąchać, psychiczna delirka Mistrza (Zbigniew W. Kaleta) trzepie wyrem wręcz niepoczytalnie, Małgorzata (Sandra Korzeniak) zaś lubi sobie benedyktyńsko kontemplować grzyba potu na prześcieradle, więc sobie kontempluje. A reszta? Nawet jeśli kokon wyra nie jest im dany, to i tak uprawiają aktorstwo, które albo właśnie się z wyra zwlekło, albo właśnie człapie, by się na poduchy walnąć. Jeszcze inaczej to ujmę.

W ciemno otwieram program, zadrukowany fragmentami duchowego dziennika Lupy, w ciemno go otwieram i przepisuję, jak leci. Więc Iwan - zainspirowany mitem heretyckim Wolanda - wyzwala z siebie szczególnie głęboką wizję - zarówno w odbiorze faktycznej (to jest aktualnej) rzeczywistości, jak również widzeniem rzeczywistości z piętra asocjacji - a zatem przez symultaniczność czasów. Cóż mają czynić aktorzy, z którymi reżyser porozumiewa się za pomocą takich pigmentów myśli? Nic. Po prostu grają zainspirowanie mitem heretyckim, pokazują wyzwolenie przepastnych wizji, wcielają się w piętra asocjacji i są symultanicznością czasów. Powiedzcie, czy w takich warunkach w ogóle można mówić o Bułhakowie?

Owszem, można, ale o tyle tylko, o ile powiemy: trafiła kosa na kamień. To musiało nastąpić, Lupa wreszcie musiał wziąć się za literaturę, która doszczętnie obnażyła pretensjonalność całej jego papierowej metafizyki scenicznej, słomkowatość wszystkich tych zapatrzeń w siną dal, stugodzinnych chlipań zup, min marsowych, nachalnego naturalizmu gestów i intonacji, ciekawych szemrań pod nosem, sinych świateł i okien otwierających się na intrygujące leje. Tak właśnie - a nawet jeszcze gorzej. Gorzej, bo o ile do tej pory w każdym z kleistych seansów Lupy była choć jedna olśniewająca scena, a nawet jeśli nie, to smętne obrazki mimo wszystko jakoś się zazębiały, całość jaką taką wewnętrzną spójnością tchnęła, o tyle teraz nie ma przed nami nic. Garść spłowiałych puzzli, wielkopańsko rozrzuconych genialną dłonią mega teatru. To wszystko. Co jest treścią każdego spektaklu doszczętnie rozsypanego? Doszczętna rozsypka. O Bułhakowie więc zapomnijcie. Bułhakow patrzy z wysokości, a tu, na ziemi, Lupa znów bawi się w Indian. I znów jest jak zawsze. I będzie jak zawsze. To przykre...

Jakaś babilońska pierzyna znów otuliła rozsypujący się gmach Kameralnego. Lupa katastrofalnie myli duchotę prywatnego wyra z Bułhakowowską duchotą świata. W kreciej norze Lupy finalna burza oczyszczająca nigdy nie nastąpi. Tu grzmi jeno bęben. Tak jest, jak zawsze, a wy, zaklajstrowani własnym potem, i tak zaraz przeczytacie, że mistrz dał oto przejmującą analizę stanu ducha ludzkości na przełomie tysiącleci. Już słychać werble lupologicznych harcmistrzów krytyki. Życia w norze tyle, co mucha wybzyczy. Mucha wprawdzie padła wieki temu, ale od czego pióro? Trzeba ją tylko stalówką pod skrzydełkiem fachowo połechtać - i już. Czytaliście w "Wyborczej" recenzję Marka Mikosa? Martwa mucha już bzyczy.

Narodowy Stary Teatr, Scena Kameralna. "Mistrz i Małgorzata" wg Michaiła Bułhakowa. Adaptacja, apokryf, reżyseria i scenografia Krystian Lupa. Muzyka Jacek Ostaszewski. Muzyka na syntezator Jakub Ostaszewski.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji