Artykuły

Wielki kac albo gorzki smak wolności

Najważniejszy jak zawsze pozostaje finał. Także dziś, choć jeszcze niedawno wydawało się, że nowa rzeczywistość unieważni tragiczną metaforę chocholego tańca. I "Wesele" pozosta­nie w annałach historii jako rzecz już całkowi­cie zdezaktualizowana. A jednak. Ze złotego rogu wolności nie wydobywają się wcale radosne melodie, jakby został na rozstaju dróg "pod figurą" gdzie go zgubił Jasiek "chylając się po czapkę z piór". Do tańca, jak zwykle czyli od prawie stu lat, "tęgo gra" słomiane straszydło z ogrodu. Tylko tym razem weselnicy kołują nie tyle zaklęci, co raczej niezdolni otrzeźwieć z gigantycznego kaca. Upojeni wolnością? Kaskadą bogoojczyźnianych za­klęć?, błazeńskich snów o potędze? A może po prostu radością z odzyskanego śmietnika, którego znów nie ma kto posprzątać. Bo i któż by sprzątał w czyjej głowie.

Nie wystawia się "Wesela" bez powodu, bez słynnej kwestii Gospodarza "w pysk wam mówię litość moję", słowem bez politycznej potrzeby powiedzenia tego, co tu i teraz najważniejsze. Inaczej mówiąc nie wystawia się tej sztuki bez teatralnego pomysłu na finał, który nie jest po prostu mniej lub bardziej efektow­nym zakończeniem spektaklu, lecz zawsze zapisem stanu społecznej świadomości.

W inscenizacji Dejmka, dopiero za sprawą chochoła pojawia się muzyka. Dziwna, cał­kiem nieweselna. Zgrzytliwe, kalekie dźwięki, które słomiany stwór usiłuje ułożyć w zorgani­zowaną linię melodii przełamują kompletną ciszę. Te pierwsze i jedyne takty muzyki odsy­łają jednocześnie do skrzeczącej, zdeformowa­nej rzeczywistości. Więc, wydawałoby się, odmiana jest blisko, na wyciągnięcie ręki. Wystarczy niewiele, wyrzucić szaleńczego intruza albo odjąć jego muzyce chorobliwe brzę­czenie. Lecz nikt nie czyni żadnego gestu, by wyrwać się z rytmu ironicznej parafrazy oszo­łoma, choć przecież niejednemu wystarcza inteligencji i rozsądku, by owo szaleństwo rozpoznać.

Obawiam się jednak, że ci którzy nie widzieli wcześniejszej wersji "Wesela" (z roku 1984) sub­telnej zmiany tonu, która dopuszcza do tego pesymistycznego obrazu odrobinę nadziei, mogą jej po prostu nie zauważyć. Mogą też nie pamiętać, że tamto "Wesele" rozegrane konsek­wentnie bez jednego taktu muzyki, a więc także bez dynamicznego wirowania weselnych gości w "chacie rozśpiewanej", kończyło się niemym korowodem postaci, zrezygnowanych i pozbawionych kontaktu z rzeczywistością. Zapatrzonych w portret Matki Boskiej Często­chowskiej wiszący nad wejściem do alkierza. Z braku jakichkolwiek perspektyw i nadziei bohaterowie "Wesela w domu umarłych" - pisał "Tygodnik Powszechny", zdesperowani czekali na cud.

"Wesele" grane obecnie przy ulicy Karasia, pozostaje podobnie jak tamto, wizerunkiem małych, wydrążonych ludzi niedorosłych do swoich ról, którzy zamiast dziś wziąć los w swoje ręce drepczą w takt fałszywej melodii. Zamknięci w przestrzeni bronowickiej chaty, której Krzysztof Pankiewicz dał rozmiary niemal Wawelsko-Piastowskiego dworu zbu­dowanego z ciężkich, surowo ciosanych bali drewna, wydają się jeszcze bardziej pomniej­szeni. Kwestia architektoniczno-ludzkich pro­porcji, ale nie tylko, przede wszystkim inter­pretacji. Chata Dejmka to Polska cała, prze­stronna i jakby nie do końca zagospodaro­wana, próżno w niej szukać śladów codzienności. Owszem, po środku ogromny stół z weselną zastawą i świecznikami - siedmioramiennym żydowskim i ośmioramiennym ozdo­bionym polskim orłem. Obok wielka skrzynia malowana i podobnych rozmiarów mieszczańska kanapa, na ścianach obrazy Ostrobram­skiej i Częstochowskiej, szable przypięte do perskiego kobierca, a w kącie piec kaflowy na półtora piętra.

Jest więc wieś i miasto, lud i pany, lecz mię­dzy sprzętami, podobnie jak między ludźmi, wielkie puste przestrzenie. Od pierwszego podniesienia kurtyny wiadomo, że tu będą rozważane narodowe sprawy, których nie może zakłócać weselna muzyka ani tańce. Dejmek świadomie rezygnuje z przepychu ludowych strojów, by broń Boże tonu serio nie zakłóciła przypadkowa cepeliada. Kostiumy o bardzo oszczędnej ornamentyce, dostrojone kolorystycznie do brązowo-ugrowej tonacji wnętrza jak na starej, sepiowej fotografii. Efekt oddalenia, przygaszonej świetności pogłębia jeszcze zimne światło i prowadzenie aktorów punktówką. Gdy w drugim akcie pojawią się zjawy, upozowane wedle znanej malarskiej ikonografii wydadzą się bardziej kolorowe, niemal bardziej realne niż postacie dramatu. Tak jakby mity i tradycje były dla Polaków wciąż bardziej żywe niż zdegrado­wana rzeczywistość współczesna, albo jakby nie potrafili się oni uwolnić od ciężaru przeszłości wciąż nostalgią i kultem bohaterskiej świetności zastępując realne myślenie o tym, co tu i teraz, trzeba zrobić.

Konsekwencji Dejmkowi odmówić nie spo­sób, bohaterowie umieszczeni w tym surowo-monumentalnym wnętrzu od pierwszej sceny wydają się pomniejszeni, niedojrzali, nieod­powiedni, jakby z góry skazani na przegraną. A jednocześnie mało przekonujący w tych swoich solennych tyradach, namaszczonej po­wadze, niezdolni wypełnić emocjami wielkich pustych przestrzeni. Tylko nielicznym aktorom udaje się przekazać prawdziwe rozterki, wahania postaci, obronić w nich ludzką god­ność. Czy jest to sprawa nie zawsze doskona­łego aktorstwa czy świadomej koncepcji reży­sera trudno powiedzieć, dość że skompromito­wani pozostają niemal wszyscy, szczególnie postacie chłopów potraktowane zostały jak marionetki nie odgrywające właściwie znacze­nia, tak jakby rzecz dotyczyła tylko inteligen­cji. Bo rzeczywiście reżyser najmocniej godzi w tę warstwę narodu przed nią najważniejsze zadania i największa odpowiedzialność.

Nie było jeszcze Poety (Marek Barbasiewicz), który pozostawałby tak skończonym megalomanem zapatrzonym w urodę słów jakie sam produkuje i urodę własną. Poety pozostającego tak obojętnym na to, co się wokół niego dzieje, nawet na kobiety, z którymi przecież nieprzymuszony flirtuje. Na przykład z Maryną, panną z własnej sfery, która tej nocy uległa zdumieniu dojrzawszy żywioł uczuć objawiający się poza słowami, przez zmysły, wrażenia, doznania. Halina Łabonarska prowadzi swą rolę w skupieniu kontrapunktując za każdym razem liryzm i zachwyty mądrym sceptycyzmem. Przed taki­mi inteligentnymi pannami kabotyni uciekali zawsze gdzie pieprz rośnie, więc nic dziwnego, że jej rozmowy z Poetą toczą się jak dwa monologi. Natomiast Rachela wiotka, wysoka postać o rozedrganej poetycką melancholią wyobraźni powinna Poetę zainteresować. Zwłaszcza, że Hanna Stankówna rysuje Rache­lę wyraźną, domkniętą kreską Beardsley'a raczej, niezupełnie więc jak chciał Wyspiański rozmazanymi pociągnięciami pędzla prerafaelity Burne-Jonesa. Taka skończona w rysunku postać powiną Poetę zainteresować choćby z powodów estetycznych, jako osobliwy gatunek w ogrodzie swojskości. Nic z tego, każdy dialog pozostaje z jego strony unikiem, jakby instynktownie bronił się przed Rachelą, wyczu­wając jej talent poetycki o wiele silniejszy niż własny. Może tego pustego estety nie intere­sują kobiety wnoszące w świat myśli egzysten­cjalne miazmaty, cały brud życia.

Bezwolny, jakoś pospolicie skapcaniały wy­daje się Pan Młody Damiana Damięckiego. Ot, zwyczajny inteligent z miasta, któremu bieda zjadła ambicje, z zadatkami na pantoflarza, tę rolę niechybnie zafunduje mu świeżo poślubiona małżonka. W interpretacji Olgi Sawickiej Panna Młoda staje się osóbką butną, pewną siebie, która z prawdziwego ludu już się wysferzyła. Raczej jest córką bogatego badyla­rza z mercedesem, niż chłopa z morgami. Bacznie przypatruje się miastowym panom, bo sprytna i szybko chciałaby się zaadoptować do nowego środowiska.

Co wcale nie znaczy, że chciałaby dotrzeć do wartości innego świata, jeśli jeszcze istnieją. Jakże miałaby zrozumieć taka panna choćby Gospodarza, który z determinacją broni god­ności inteligenta. Broni form obyczaju i trady­cji, w końcu one jak gorset trzymają nawet słaby charakter, choć go nie zastąpią. Gospodarz Zapasiewicza nawet gdy pijany stara się trzymać fason. Obca mu zupełnie szaleńcza dezynwoltura, niekontrolowane gesty. Powaga i dobre maniery wprawdzie kryją całkiem pos­polite wady, ale i tak okazują się lepsze niż brak formy. Kindersztuba, oto co pozostaje dzisiejszym inteligentom. Chorym na brak woli, koncepcji sensownego działania, pobrzę­kującym anachroniczną szabelką, wiecznie ustrojonym w godnościowe role przejęte od przodków. Nos Bogdana Baera w pijacko-napoleońskich pozach świetnie obnaża cały mit szlachecko-ułańskiej dzielności.

Intencje reżysera pozostają aż nadto czy­telne i trudno jego interpretacji odmówić prze­nikliwej trafności. Także goryczy, rzadko inte­ligencja polska, której przypadła rola przewo­dnika narodu sportretowana zostaje bardziej zjadliwie. Tak wyraźnego oskarżenia elit inte­lektualnych ślepych na rzeczywiste potrzeby społeczne, zajętych papuzim paplaniem fraze­sów, które sami co chwila dezawuują, głu­chych na to, co wartościowego tak blisko, czym żywi się kultura narodu, chyba jeszcze nie było.

Nie było chyba jeszcze inscenizacji tak świa­domie i konsekwentnie łamiącej teatralną tra­dycję. Wyeliminowanie muzyki, ruchu, barw­nej ludowości opłaca się złamaniem artystycznej struktury utworu. Jak by nie było "Wesele" jest zabawą, ludowym festynem, szop­ką, tragiczną wizją i ironicznym szyderstwem i - tym wszystkim po trochu i tym wszystkim I naraz - nie tylko, choć także, polityczną publicystyką. Nie jestem pewna czy dla czystości wywodu warto było dokonywać tak daleko idących uproszczeń. "Wesele" Dejmka pozostaje gorzką diagnozą, zjadliwą publicystyką i szy­derczym ostrzeżeniem, jakże ważnym i jakże potrzebnym. Jednakże estetyka jego teatru solennie dostojnego, w którym się przede wszystkim słucha i myśli sprawia, że "Wesele" Wyspiańskiego, który pesymizm łagodził za­chwytem nad urodą świata, nie błyszczy i nie porywa swoją bolesną prawdą, tak jakby mogło.

Andrzej Wajda wystawiając je w Starym Teatrze posłużył się zupełnie odmienną tech­nologią reżyserowania. Pisał wprawdzie - "Niech więc poezja Wesela stanie się tym razem jego głównym tematem, nurtem zmagań aktorów i reżysera. Może w ten sposób Nasza Publiczność poczuje się wolna i odnajdzie sie­bie w innym, nowym Kraju" - co mogło suge­rować zupełny brak pomysłu poza zobowiąza­niem zrealizowania narodowej sztuki na czerwcowe Sympozjum Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, ale na szczęście, nie tylko poezja stała się tematem jego spektaklu. Wajda po raz kolejny zawie­rzył temu co w teatrze najważniejsze - akto­rom. Wspaniałym krakowskim aktorom, któ­rzy oprócz tego, że zawsze chcą z nim pracować, choć rzadko ma dla nich dostate­czną ilość czasu, to jeszcze potrafią niezawodną intuicją odgadnąć, co z substancji włas­nych osobowości i potocznych nawet doświad­czeń może służyć sztuce. Żyjąc w Krakowie doskonale zdają sobie sprawę jak rzeczywi­stość prapremierowego "Wesela" odbija się jeszcze refleksami w żyjących tu ludziach i architekturze cudownie konserwującej oby­czaje.

Każdy z nich musiał się znaleźć w mieszka­niu krakowskiej radczyni, dziennikarza, wszy­stko jedno, poety, profesora czy dziwaka by zakosztować smaku bufonady uprawianej nie­ustannie dla innych. Zrodzonej z nieusuwalnej potrzeby teatralizowania własnego życia. Kra­kowskie mieszczaństwo dawno odkryło sekret dominacji przez aktorstwo, i dziś jeszcze, nie­którzy osiągają w tej konkurencji niedościg­nione mistrzostwo. Gdzież trudniej niż w Kra­kowie o szczerą rozmowę bez fajerwerku ochów oraz zbędnych, a jakże malowniczych, gestów. Gdzież łatwiej o dobry jubileusz lub pogrzeb, przecież nie bez powodu tam zawsze się udają. Złośliwi mówią, że to kult tradycji; jedynym przemysłem żywiącym Golicję i Głodomerię były fety i truposze.

Każdy z aktorów mija nie tylko kwiaciarki na Rynku, także na każdej ulicy wiejskie kobiety handlujące czym mają z koszyka, albo osobliwe typy w rodzaju staruszka sprzedają­cego, jak za ck monarchii, po niemiecku lub po polsku, czereśnie na kubki. Któż jak nie akto­rzy tego zespołu znają lepiej lud krakowski z jego śpiewną mową, trzeźwym rozsądkiem i zamiłowaniem do parady.

Tylko pozornie są to sprawy drugorzędne nie mające specjalnego znaczenia. Wajda jednak bardzo świadomie, podobnie jak w maratonie "Z biegiem lat, z biegiem dni" korzysta ze specyficznej atmosfery miasta. Doskonale zda­je sobie sprawę, że właśnie ci aktorzy potrafią nasycić postacie sztucznością jaką tylko tu posługują się na co dzień normalni ludzie, tak, by wykreować jej całkowitą naturalność. Że potrafią powtórzyć autentyczną intonację gwary z charakterystycznym zmiękczaniem głosek, by brzmiała ze sceny jak śpiewna poezja. I, że wreszcie mogą z tego co własne i cudze, prywatne i udane, autentyczne i pozor­ne wytworzyć niezwykły stop życia i sztuki jakim jest "Wesele".

Odkryciem tego przedstawienia nie jest jakiś inscenizacyjnie olśniewający pomysł, jak np. "Hamlet" w garderobie, jedna idea -wytrych podporządkowująca inne znaczenia lecz prze­de wszystkim aktorstwo. Intensywne, nasy­cone prawdą życia i prawdą sceny. Ale najwa­żniejsze, że spod pozoru słów i masek jakie przywdziali na tę weselną noc bohaterowie, wydobywające ich najbardziej prywatną, egzystencjalną prawdę.

Bardzo trudne przy tym do opisania bez paru wyjaśnień. Kluczem sukcesu pozostaje obsada, a jej najważniejszymi punktami Jan Peszek jako Pan Młody i Andrzej Grabowski w roli Jaśka. Obaj związani z twórczością Bogusława Schaeffera jako wykonawcy jego "Audiencji", "Scenariuszy" - utworów pisanych dla tzw. teatru instrumentalnego, prezentują odmienny rodzaj aktorstwa, odświeżający tak­że innych autorów. Polega ono, najgrubiej mówiąc, na odkłamywaniu teatralnej rzeczy­wistości, demonstrowaniu sztuczności i pozo­rów w sposób tak jawny, że aktorzy bywają posądzani o używanie własnej prywatności na scenie, podczas gdy jest to tylko świadome granie niższych rejonów egzystencji. W każdym razie obaj świetnie sobie radzą z pokazy­waniem górnych i dolnych, duchowych i zmys­łowych poziomów istnienia postaci. Wajda niezwykle wyczulony na to, co nowego robią inni, zawsze umiał spożytkować ich umiejęt­ności, szczególnie już ukształtowanych akto­rów, dla własnych celów.

Pan Młody Peszka jest tu zatem figurą modelową. Z początku jak wszyscy w wirują­cym tłumie, rozbawiony, tańczy, aż wióry lecą z podłogi. Entuzjazm usprawiedliwiony całkowicie, wszak to jego wesele. W miarę upływu czasu coraz bardziej sceptyczny, coraz bardziej pijany i prywatny. W scenie z Jagusią (Dorotą Segdą) taką młodziutką, wystrojoną jak lalka, i strasznie naiwną pojawia się ledwie zamyślenie, mimowiedny gest rozczarowania. W rozmowie z Radczynią jeszcze kaskadą słów - "byle ładnie grajcy grali" - zagaduje własne wątpliwości; będzie dobrze, powinno być dobrze. Ale już w rozmowie z Rachelą bardzo sceptyczną i rozsądną coraz wyraźniej racjonalizuje - "kiedy pod spód nic nie wdziewam, od razu się lepiej miewam", ale już wtedy wie, że pomysł ze ślubem był raczej kiepski i wiele nie rozwiąże. "Życie było zbyt zawiłe /miło snami uciec z życia" - to jego całkiem świadoma filozofia, więc teraz do fak­tów trzeba dorabiać ideologię, tylko coraz trudniej. Pan Młody Peszka stopniowo porzuca rolę szczęśliwego oblubieńca, entuzjazm na rzecz autorefleksji. Tym gwałtowniej u innych szuka potwierdzenia tego, czego nie znajduje w sobie. Na zewnątrz coraz bardziej sztucznie szczęśliwy, prowokujący, a "prywatnie" coraz bardziej przygnębiony i samotny; alkohol nie tłumi lecz pogłębia rozczarowanie, wyostrza świadomość wewnętrznej pustki.

Podobnej przemianie ulegną inne postacie, spod narzuconych sobie ról coraz jawniej uka­zujące prawdziwe twarze. Choćby Poeta Jerzego Treli bardzo poważny i pewny siebie jeszcze w scenie z Maryną (Magda Jarosz) dziecinnie tu rozegzaltowaną może spokojnie odgrywać rolę wybrańca losu, rozpościerać pawi ogon własnej poezji. Ale już Rachela Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej kobieta nie obawiająca się autoironii, dojrzała, unikająca zupełnie patetycznych zachwytów wybije go z samozadowolenia. Ten co układać potrafi wielce melodramatyczne strofy o wichrach uczuć, burzach namiętności prowadzić nieobowiązującą salonową konwersację, stanie zdumiony przed kimś, dla kogo poezja ma smak czarnego chleba, zapach pól, barwę rozczarowania. Po tym spotkaniu samoocena Poety wyraźnie zniżkuje, aż do całkowitej autodemaskacji marnego talentu nastrojonego na fałszywie romantyczne tony.

Także Dziennikarz Krzysztofa Globisza przyglądający się zimnym okiem zabawie, pozbędzie się złudzeń przede wszystkim na temat polityki, w którą wciąż pozostaje zaangażowany. W roli Stańczyka z Matejkowskiego obrazu, zobaczy głównego błazna tej nocy - Pana Młodego. Zamiast kaduceusza mącącego narodową kadź wetknie mu w rękę nie numer stańczykowskiego "Czasu" z przełomu stuleci, lecz współczesną gazetę krakowskich konserwatystów spod znaku ZCHN-u, o tym samym tytule.

Najbardziej wyraźnym kontrapunktem tego przedstawienia stała się rola Jaśka. Andrzej Grabowski gra pierwszego drużbę z prostac­kim samouwielbieniem. Chamski i butny, pali papierosy dmuchając dymem w twarz panien­kom. Gdy chrapliwym głosem fałszuje - "sprawię sobie złoty dwór" - to aż ciarki przechodzą po plecach, wiadomo jak bez­względna potrafi być taka pazerność. Ten prymitywny chłop rozumie tylko tyle co jego, co się da zagarnąć pod siebie. Wysłany przez Gospodarza ze złotym rogiem długo sprawdza autentyczność kruszcu - zębem, pazurami. I wcale się nie spieszy, bo cóż z tego będzie miał? W końcu jedzie, zwęszył przygodę, coś nowe­go, awanturę. Gdy wraca bez rogu, ze sznurem na szyi, trudno go nawet obwiniać, bo czyż można mieć pretensje do durnia, że jest dur­niem. Lecz nagle w tym bezmyślnym stworze­niu budzi się dusza. Zrazu bezwiednie powta­rzając "trza rżnąć sieczki, paszę nieść", Jasiek obiera kartofle z cebrzyka, by później rozpa­czliwie krzycząc "chyćcie, broni, chyćcie bro­ni" zrozumieć swą misję, niespełnioną szansę.

W finale dopiero widać przemianę jaką przeszli tej nocy bohaterowie. Nawet tak pry­mitywni barbarzyńcy jak Jasiek potrafili odzy­skać świadomość, mimo wszystko. Mimo sło­mianego chochoła, którego wniósł do izby na własnych plecach. A tacy jak Czepiec (Jerzy Grałek), którzy cały czas szukali ujścia zaprawionej wódką energii w bijatykach, próbują wziąć w swe ręce narodowe sprawy, całkiem trzeźwo rozumując, że czynu trzeba, nie gadania.

Niestety, wprawdzie inteligenci wyzbyli się sztucznych póz oraz złudzeń na własny temat, to i tak nie są zdolni niczego sensownego zaproponować. Przeganiani zresztą przez gro­żącego kosą Czepca z kanapy, cały czas udają, że nie rozumieją, o co mu chodzi. Pan Młody i Poeta parokrotnie podchodzą do drzwi lecz

"nie" widzą chłopów na błoniach, z nastawio­nymi kosami. Wolą rzeczywistość brać za majaki skacowanej wyobraźni. Udają bardziej pijanych niż są naprawdę licząc wyraźnie na to, że za nietrzeźwością łatwiej ukryć komp­romitację. Zresztą, mogą rzucić jakiś pomysł, ideę, nawet myśl! Proszę bardzo, w dowolnych ilościach. Ale żeby od razu brać się do działa­nia, strzelać, walczyć, no nie, to zupełnie nie­smaczne. Do wielkich spraw nie dorośli, to prawda, ale czy muszą się od razu tego wsty­dzić? Dlaczego? a czy inni się wstydzą choć tak samo nie dorośli? W normalnym kraju trzeba być serio, odpowiedzialnym, więc gdyby to był normalny kraj... Z tymi prymitywnymi chło­pami, z tym zacofaniem, brakiem kultury robić politykę? No jakże?

Najbardziej chcieliby już niczego nie pamię­tać jak gospodarz, przynajmniej smacznie się przespał. Tadeusz Huk gramoląc się z fotela rozespany ani rusz nie może sobie przypomnieć, kto tu w nocy był. Nie pomaga mowa Czepca, i tych co widzieli złotą podkowę mimo że nacierają z kosami. Dopiero Gospodyni podając dyskretnie kieliszek wódki, klina po prostu, przywraca mu pamięć. (Świetna rola Anny Dymnej - ciepłej, rozumiejącej więcej niż mówi żony niańczącej niemowlę).

Wernyhora nie przybywa, nie ma dokąd iść i po co. Żadnego "z polską szlachtą, polski lud" nie będzie. Łatwość z jaką Pan Młody, jeszcze przed chwilą zachwycający się witalnością chłopów wraca na kanapę do roli z założoną nogą na nogę, świadczy o tym aż nadto wymownie. Ci chłopi narwani jacyś, naprawdę go przestraszyli. Poetę i Dziennikarza także, o mało ich nie wyrzucili na pole, do broni. Na szczęście krzak róży owinięty w słomę przy­siadł na malowanej skrzyni i na skrzypeczkach ładnie gra, och! jak ładnie.

Może to sprawa proporcji znów architektoniczno-ludzkich, że ironia tego spektaklu na­rasta i gęstnieje w bezruchu chocholego tańca. Chata jak chciał Wyspiański, "siwo bielona", niska, drużbowie pawimi piórami sięgają powały. Ciasno, wszyscy o siebie zawadzają, nawet gdy nie tańczą. Jadalnia ze stołem w głębi, izba weselna na proscenium, wszystko więc dzieje się bardzo blisko. Kameralna pers­pektywa wyostrza rysy bohaterów, to co czują i mówią widać dokładnie, prawie jak w telewizji. Być może ta ciasnota i kameralność sprawiają, że dopiero z bliska widać jak bardzo tym ludziom do siebie daleko, jak nic poza fraze­sami nie mają sobie do powiedzenia. I jak nic ich nie łączy poza wódką i upodobaniem do teatralizacji życia, nieustannej potrzeby zmie­niania ról, w której to konkurencji niektórzy osiągnęli prawdziwe mistrzostwo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji