Jeszcze raz "Wesele"
W 90. roku od krakowskiej prapremiery "Wesela" Stanisława Wyspiańskiego (16 III 1901) Andrzej Wajda pokazał w Starym Teatrze swoją kolejną sceniczną interpretację tego wciąż intrygującego i kuszącego polską wyobraźnię arcydramatu. Kronikarze teatralnych dziejów "Wesela" zapiszą kolejną jego inscenizację, egzegeci poszukują dla niej odpowiedniego miejsca porównawczego w historycznym ciągu realizacji. A jest to z pewnością zajęcie pasjonujące, to obserwowanie polskiej duszy, tylekroć odbijającej się w tym przedziwnym artystycznym lustrze, tak fantastycznie wykwitłym z realnego podłoża.
Jeżeli Wajda "robi" teraz "Wesele", to znaczy, że chce coś szczególnego powiedzieć - zwłaszcza w Starym Teatrze i z tak wybitnymi aktorami. W programie do przedstawienia pisze, "że sztuka dziś wreszcie może się uwolnić od męczącego obowiązku udawania politycznego życia w Polsce, że w "Weselu" trzeba nadal szukać nowych rozwiązań reżyserskich, że obecna widownia poszukuje w teatrze innych, silniejszych doznań. Jakich? Niech więc poezja z "Wesela" stanie się tym razem jego głównym tematem, nurtem zmagań aktorów i reżysera".
Idea piękna, zamiar porywający. Żyć przez parę godzin poezją "Wesela"! Owszem, błąka się ta poezja w pięknej, stonowanej, dyskretnej scenografii, głębokiej, dającej możliwość wielosegmentowego rozplanowania akcji. Snuje się ta poezja, niepokojąca i drażniąca, z akompaniamentem świetnie dobranej i dogranej muzyki. I aktorzy poruszają się bądź dostojnie, bądź narkotycznie, jak w liturgicznym transie, jak w hipnotycznym chocholim korowodzie. Poezja siadła sennymi widziadłami na rzeczywistości scenicznej. Albo raczej zamiar poetyzowania opanował ją uwodzicielskimi majakami. Piękne to, przyprószone tajemniczą dalą, nostalgia. Wymaga kontemplacji ze strony widowni, smakowania każdego szczegółu, niespiesznego przyglądania się bliskiemu i dalekiemu dziwowisku. I co się dzieje?
Toczy się to "Wesele" jak gdyby ukryte, jakby za scena - z całą swa wielkością, tajemnicą, grą niewidzialną. Na rozleglej scenie ukazują się, postacie - zjawy z jakiegoś baśniowego, zamglonego świata, wybłyskują coraz to jakieś piękności wizualne i akustyczne, z trzaskiem, wybuchają odpryski z weselnego widowiska, wychylają się symbole z gęstniejącego zaczadzenia poezją. Chyba coś stanęło między sceną a widownią, jakaś wyodrębniona rzeczywistość snu, ekstrakt oswojonej już niezwykłości, estetyzacja aspirująca do samodzielnego istnienia. Poezja właśnie? Dzieli miast zespalać w uczestnictwie? Może nadmierna rozciągliwość akcji, rozdłużająca się w spowolnieniu, zaciemniona szczególnie w II akcie znakami - rebusami - zjawami, gubi oścień dramatyczności?
Może jednali szkoda, że w tym "Weselu" nie znalazł się kawałek dzisiejszej Polski z jej przytłumioną nadzieją...
Nie można mieć większych pretensji do poszczególnych ról. Chyba do Doroty Segdy (Panna Młoda), aktorki utalentowanej, często ostatnio obsadzanej, której niestety grozi niebezpieczeństwo niedobrej maniery, powielanej w następujących po sobie w tym sezonie rolach. "Wesele" to ani "Operetka" ani "Ślub" Gombrowicza. Z jakiegoś duszącego, ociężałego zamglenia weselnego przebijają się wyrazistościami indywidualności i dykcji: Jerzy Trela (Poeta). Andrzej Grabowski (Jasiek), Krzysztof Globisz (Dziennikarz, Hetman), Anna Dymna (Gospodyni), Tadeusz Huk (Gospodarz, Rycerz Czarny), Maria Kościałkowska (Radczyni), Jerzy Grałek (Czepiec), Aldona Grochal (Rachel), Jerzy Nowak (Żyd) i oczywiście Jan Peszek (Pan Młody, Stańczyk), aczkolwiek odnosi się wrażenie, jakby ten znakomity artysta tym razem utonął w narzuconej konwencji bycia scenicznego.
Reszta ansamblu uczestniczy w spektaklu według swoich wysokich dyspozycji aktorskich.