Barometr
Kiedy pytają mnie ciekawi, czy "Wesele" Andrzeja Wajdy to dobre przedstawienie, nie umiem odpowiedzieć jednym zdaniem. Na pewno jest lepsze od "Zemsty", mądrzejsze od "Antygony", ciekawsze od "Dybuka" i chyba bardziej ważne niż ostatni "Hamlet". Ale czy dobre? Jeśli ocenę taką wiązać ze skończonością, spójnością i konsekwencją reżyserskiej pracy to - jak każde z nowszych przedstawień Andrzeja Wajdy - "Wesele" jest spektaklem niedoskonałym. Ale z takiej cenzurki wynika niewiele. Cóż bowiem z tego, że konstrukcja przedstawienia jest dosyć niepewna, że są w nim sceny "puszczone", ledwie pozlepiane aktorskim talentem i rutyną, skoro mówi ono więcej o naszych czasach niż tuzin innych, nawet zapiętych na ostatni guzik. Skoro są w nim fragmenty wielkiej piękności i prawdziwie odkrywcze rozwiązania. To przecież jest "Wesele"! Utwór o najwyższej skali trudności, dziesiątki razy nicowany. Że zaś słabości w Starym Teatrze miewają na ogół klasę, lepiej - nie przymykając oczu na błędy - przyjmować wszystko z dobrodziejstwem inwentarza. Bo taki już jest w swoich teatralnych pracach Andrzej Wajda (emocjonalny, spontaniczny, obdarzony wspaniałą, chociaż nieraz zawodną intuicją, skupiony na tym głównie, co go interesuje, albo też na tym, co "wisi w powietrzu", niekiedy nazbyt przywiązany do zewnętrznej urody nie sprawdzonego do końca pomysłu), więc wszelkie próby nawrócenia go na perfekcjonizm skazane są z góry na niepowodzenie. Rzeczą mniej beznadziejną, choć także ryzykowną, jest oczekiwanie, że Wajda spełni do końca przedpremierowe zapowiedzi. W programie do swojego trzeciego "Wesela" reżyser napisał: "... Wesele było zawsze odczytywane w kontekście politycznym i zależnie od niego Złoty Róg wzywał do tego lub innego czynu! Dziś chciałbym, aby publiczność przychodząca do Starego Teatru odczuła, że kraj nasz odzyskał wolność politycznego życia w Polsce. [...] Niech więc poezja "Wesela" stanie się tym razem jego głównym tematem, nurtem zmagań aktorów i reżysera. Może w ten sposób Nasza Publiczność poczuje się wolna i odnajdzie siebie w innym, nowym Kraju". - Przyznaję, że czytając te słowa przed spektaklem uśmiechnąłem się z niedowierzaniem. Czy można dzisiaj, w chwili tak burzliwej, po wyborach prezydenckich i przed parlamentarnymi, w czasach protestów chłopskich i widocznej, kolejnej już klęski solidaryzmu społecznego, wystawić apolityczne "Wesele"? Trudno, nudno, lecz można. Ale nie wierzę, by mógł to zrobić Wajda, artysta niezwykle wyczulony na współczesną rzeczywistość. Wajda może nawet i chciał takiego "Wesela". Zaczął od obrazu pięknie wystylizowanego wg "Chochołów" Wyspiańskiego, potem wpuścił na scenę weselników, tańcujących, że drzazgi sypią się z podłogi, ale już w pierwszej scenie dramatu nie wytrzymał i po słowach "a to czytaj, kto ciekawy" kazał, żeby Dziennikarz wręczył Czepcowi numer krakowskiego "Czasu". Ale nie tego z przełomu wieku "wielkiego dziennika" (ten zagrał w filmie), tylko egzemplarz dzisiejszej, zupełnie innej, choć pod tym samym tytułem wychodzącej w Krakowie gazety, która potem - w scenie ze Stańczykiem - zastąpi kaduceusz mącący narodową kadź. Ten kamyczek do prasowego ogródka niemiłej Wajdzie opcji politycznej jest pierwszym, choć nie najbardziej ważnym, sygnałem politycznej aktualności przedstawienia. Później pojawią się inne, nie tak konkretne i doraźne, które w sumie złożą się jednak na obraz zawierający dość czytelne odniesienia do współczesności panujących w niej nastrojów. I takie będzie to "Wesele" z obecnego roku, oscylujące między potrzebą czystej poezji a uwikłaniem we współczesne doświadczenia i resentymenty. Andrzejowi Wajdzie nie udało się spełnić cytowanej wyżej zapowiedzi, co dowodzi też faktu, że teraz - jak kiedyś - trudno u nas artyście zrzucić z ramion płaszcz Konrada i "wiosną w Polsce wiosnę, nie Polskę zobaczyć". Zresztą, na szczęście w tym wypadku. "Wesele" jest przecież także dramatem politycznym, więc pominięcie tej warstwy utworu byłoby stratą niemożliwą do powetowania przez najwspanialsze nawet poetyckie piękności.
Wspomniałem o niespójnościach, trzeba dać dowody. Dwa przykłady - za to istotne. Kłopot - jak zawsze prawie - z weselnymi zjawami. Jan Peszek - Pan Młody, gra również Stańczyka, Krzysztof Globisz - Dziennikarz, także Hetmana, a Tadeusz Huk - Gospodarz, mówi też słowa Rycerza Czarnego. Sens ma to niewielki, ale możliwy do wytłumaczenia. Można bowiem powiedzieć, że zjawy z przeszłości, trapiące Dziennikarza, Poetę i Pana Młodego, w szczególnej atmosferze listopadowej nocy przybierają zewnętrzne kształty innych weselników, że dzięki temu bohaterowie "Wesela" przeglądają się w sobie wzajemnie. Skoro tak, to nie wiadomo, dlaczego pozostali przybysze z zaświatów zachowują osobność. Przecież - powiedzmy - Nos, mógłby grać także Widmo, Czepiec
- Wernyhorę, a Jasiek (zwłaszcza w interpretacji Andrzeja Grabowskiego) Upiora, czyli Szelę. Tylko Chochoł - zjawa przez czas nie określona - zachowałby swoją autonomię. Sens byłby nie mniejszy, a porządek w przedstawieniu większy. Ale na tym nie koniec problemów z duchami. Jedne są zmaterializowane, więc dotykalne - inne nie. Upiór (Ryszard Łukowski) wychodzi z oświetlonej purpurą zapadni, a potem - zwyczajnie - idzie do izby, w której tańczą. Widmo (Jan Monczka) wyłania się i znika w ciemnościach. Twarz Hetmana ledwie majaczy na odległym planie. Natomiast obecność Stańczyka (w zarzuconej na odwrotną, czerwoną stronę kierezji Pana Młodego) jest wywołana zapatrzeniem się Dziennikarza w kopię obrazu Matejki. Zjawy istnieją na różnych zasadach. Wielki bałagan w materii.
Inna sprawa to finał, a ściślej biorąc, sceny czekania na powrót Wernyhory. W dramacie Wyspiańskiego oczekiwanie rośnie równomiernie. Zgromadzeni śledzą potężniejące w naturze zjawiska, przeświadczeni o ich niezwykłości. W przedstawieniu Andrzeja Wajdy to finałowe crescendo bywa stale zakłócane dystansem Dziennikarza, niewiarą Poety i zwłaszcza Pana Młodego w nadprzyrodzoność tych zjawisk. Długo, prawie do końca, nie poddają się oni działaniu czaru. Pan Młody - grając także "przeciwko tekstowi" - prozaizuje, racjonalizuje wszystko to, co innym wydaje się poetyckie i niecodzienne. W pierwszej chwili ta propozycja interpretacyjna wydaje się interesująca. Wynika z niej jeszcze wyraźniej, że dla inteligentów przybyłych z miasta wielkie sprawy dziejące się nocą z nastaniem świtu straciły swoją ważność. Stały się mrzonką, złudzeniem, jeszcze jednym konceptem literackim. Z jakiego wszakże powodu i w którym momencie ulegają oni jednak ogólnej atmosferze? I dlaczego Jasiek - tak bardzo antybohaterski w tym przedstawieniu, chadzający wyłącznie po ziemi - nagle krzyczy w finale "chyćcie broni, chyćcie broni"? Tego też pojąć nie można. Ale przestaję się czepiać...
Scena wygląda jak trzeba. Niska, szeroka izba (stwarzająca wrażenie panoramicznego ekranu), z sześcioma belkami dźwigającymi strop, okrągły stół, na nim zastawa i świeczniki żydowskie, po bokach troje drzwi, przy jednym skrzynia wiejska "malowana w kwiatki pstre i desenie; wytarta już i wyblakła", "stary grat, fotel z wysokim oparciem", na ścianie święte obrazki i wspomniana już, zbyt współczesna (więc rażąca w tym otoczeniu) reprodukcja Matejkowskiego Stańczyka. Niby wszystko jak trzeba, bo i kostiumy świetnie trzymające się czasu akcji, melodie weselne te same co na prapremierze i aktorzy grają właściwie ,,po bożemu", a jednak trudno opisać to przedstawienie. Nie dlatego, że ciemne i zawikłane, bo takim nie jest. Nie dlatego, że bywa niekonsekwentne, bo okazuje się, że chociaż zarzut ten dotyczy również klasycznych problemów utworu - o dziwo - nie szkodzi to zbytnio konstrukcji całości. Krzywo, ale stoi. Trudność opisu polega na tym, że przedstawienie (z woli reżysera) obywa się bez wyraźnej i z góry przyjętej idei tematyzującej. Na jego sens i kształt niepowtarzalny składają się detale: mrowie drobiazgowych i często zaskakujących rozwiązań interpretacyjnych. Jak nie zagubić się w tej mnogości?
Są różne. Prawie zawsze subtelne i w dobrym guście: sytuacyjne, tworzone gestem, odruchem, spojrzeniem, intonacją, zaskakujące podtekstem, przesunięciem akcentu, niespodziewaną pauzą. Tych ostatnich, związanych ze słowem jest tyle, że wygląda, jakby reżyser - świadomy postępującej schematyzacji w mówieniu tekstu "Wesela"- kazał aktorom zapomnieć o interpunkcji Wyspiańskiego, dla szukania nowych, nieoczekiwanych sensów. Jedne z tych detali są tylko pięknymi ornamentami - inne, większym obciążone znaczeniem, składają się na przesłanie całości. Nie wyliczę nawet ich dziesiątej części:
- Pan Młody wita Księdza z niechęcią, a potem zastawia sobą Pannę Młodą przed jego moralnymi przestrogami i nachalnym wtrącaniem się w cudze, małżeńskie sprawy.
- Rachel przychodzi ze sztambuchem wierszy, który Pan Młody kartkuje z widocznym lekceważeniem.
- Czepiec zamierza się w złości na Księdza; opamiętawszy się przeprasza, całując go po rękach.
- Jasiek, żeby zaciągnąć się papierosem, przerywa swoją piosenkę śpiewaną chamskim, chrapliwym głosem.
- Jasiek wysyłany przez Gospodarza, mówi "lecę duchem" i ... nadal siedzi na skrzyni. A kiedy dostaje za to w gębę, że spada mu czapka, powiada "moja copka", z dobitnymi akcentem na "moja".
- Gospodarz w swoim pijanym monologu robi szablą niczym Konrad w finale "Wyzwolenia" Swinarskiego.
- Czepiec zabrawszy Muzykantowi skrzypce, próbuje nieudolnie stroić instrument.
- Gospodarz i Pan Młody śpią okryci żoninymi chustami w kwiatki i kratki.
- Rachel, rozstając się po powrocie z ogrodu z Poetą, wyjmuje swoje okulary z jego butonierki.
- Gospodarz szkicuje rozgorączkowanego Czepca ("ładnie wam tak z kosą w dłoni"), a gdy ten jeszcze bardziej rozwścieczony takim traktowaniem naciera nań z kosą, to przestraszony słabnie w nogach.
- Gospodyni, kiedy jej mąż zaczyna wreszcie przypominać sobie "Sprawę", dla kurażu podaje mu skrycie kieliszek wódki.
- Panna Młoda dotyka palcami podłogi, żeby sprawdzić, czy zbliża się już tętent koni.
I na koniec przykład, w którym nie obejdzie się bez cytacji. Za to znamienny dla pracy nad tekstem w tym przedstawieniu.
ŻYD [...]
a włosy nosi w półkole
jak włoscy w obrazach anieli
ala
PAN MŁODY
a la Botticelli.
Pan Młody przekształca cezurę po swoim "a la" w długą pauzę i zawierając w jej podtekście prowokujące pytanie, przemienia zwykłe dopowiedzenie nazwiska w pogardliwą kpinę z niewiedzy swojego rozmówcy.
Z takich i podobnych drobiazgów - w poważnej części zapewne wymyślonych przez aktorów - budowane są postaci: z reguły gęste, nasycone, grane intensywnie. Wydaje się, że Andrzej Wajda pilnując zasadniczych opozycji dramatu, wiele miejsca zostawił inwencji wykonawców, dla siebie przeznaczając głównie funkcję selekcjonera ich pomysłów. Różne to dało efekty (nie zawsze stylistycznie jednorodne, co widać było zwłaszcza na premierze), częściej dobre niż średnie, zawsze jednak świadczące o wyjątkowej klasie zespołu. Nie zdołam napisać o wszystkich osobach z długiego przecież afisza, tedy tylko o tych, których role - niezależnie od wielkości i jakości wykonania - mają największy wpływ na wymowę całości.
Więc najpierw Jasiek - Andrzeja Grabowskiego. Chłop bardziej z Mrożka albo Mleczki aniżeli z Wyspiańskiego. Leniwy tak, że tańczyć mu się nie chce. Pazerny na wszystko, nawet na papierosy. Zaciąga się dymem, aż po same trzewia, i dmucha w twarz panienkom. Druhnę zostawia dla wódki. Niechlujny, chamski, agresywny, butny. Dziwne, że słucha Gospodarza, bo przecież własna czapka ważniejsza dla niego od Sprawy. Nigdy i do niczego się nie przyzna. Kiedy zupełnie ogłupieje w finale (tak, że kartofle dla bydła zacznie strugać z łupin), winę będzie zwalał na innych, nawet na publiczność. Przerażający plebejusz. Choć rola nie całkiem spójna, bo grana także wbrew tekstowi, takiego Jaśka w dziejach inscenizacji "Wesela" jeszcze nie było.
Czepiec - Jerzego Grałka jest inny, ale też pozbawiony wszelkiej niższości wobec inteligentów. Bezczelny, nachalny w swojej apoplektycznej fizyczności (pić z nim należy z jednego kieliszka), potrafi szybko zrzucić maskę cwanego wesołka i stać się godnym, konkretnym, kiedy trzeba cierpliwym, zawsze jednak groźnym przeciwnikiem. Obelgi pod adresem Żyda, nie zważając na wiersz, wykrzykuje jak antysemickie hasełka.
Niewiele radości jest na tym weselu. Także dlatego, że inteligenci są jacyś znużeni i zrezygnowani. Sceptyczny i milczący Dziennikarz - Krzysztofa Globisza wygląda tak, jakby przyszedł na wesele niechętnie i prosto z redakcji, po całym dniu ciężkiej pracy. Jest tylko obserwatorem. Bez większego przekonania broni ideowych racji. Poeta - Jerzego Treli (postać cokolwiek niedograna, zwłaszcza w zestawieniu ze wspaniałym Ojcem w "Ślubie"), rozdrażniony muzyką, zmęczony paplaniną Maryny, flirtujący z Rachelą nie ,,z rozlewności", lecz z rutyny towarzyskiej, ma bardzo cyniczny stosunek do własnej twórczości. Pan Młody - Jana Peszka cieszy się wprawdzie - jak zabawką - młodziutką dziewczyną, ale ta jego weselna radość jest dość podejrzana, bo podszyta żałosnym hedonizmem pruderyjnego w gruncie rzeczy mieszczucha, dla którego ożenek stał się szansą chwilowej ucieczki przed światem. Rachele są dwie i każda inna. Teresa Budzisz-Krzyżanowska gra damę, której nie mogą dotknąć żadne impertynencje. Ona istnieje ponad ludzką małością: świadoma, mądra, osobna, skrywająca swój wewnętrzny dramat, potrafi wymusić dla siebie szacunek. To świetnie powiedziana, ale solowa partia. Pan Młody i Poeta więcej mają do grania z Aldoną Grochal. Jej Rachela (prawda, że mniej poetycka i efektowna) jest jakby pogodzona z własną "niższością". Zniesie wiele. Nawet głupawy, niemal ekshibicjonistyczny gest Pana Młodego, towarzyszący słowom "pod spód więcej nic nie wdziewam". Tę biedną, nieśmiałą, kochającą ojca żydowską sufrażystkę - "ćmę" zwabioną światłem do weselnej izby, Poeta może boleśnie zranić, bo jest zupełnie bezbronna. Wymieniłem zaledwie kilka ról, a przecież kolejne "Wesele" Andrzeja Wajdy tak bardzo stoi aktorami, że byłoby niesprawiedliwością na tym poprzestać. Więc jeszcze... Tadeusz Huk jako Gospodarz, bardzo w stylu Włodzimierza Tetmajera, świetny nie tylko w finale II aktu; Anna Dymna przedstawiająca Gospodynię jako kobietę rozważną i spokojną, dla której dom jest rzeczą najważniejszą; Jerzy Nowak - wzorcowy, chyba najlepszy Żyd jakiego widziałem w "Weselu"; Dorota Segda - prościutka i tak naiwna, że nazbyt infantylna Panna Młoda; Maryna - Magdy Jarosz, za której spóźnioną trzpiotowatością wyczuwa się jakieś babskie nieszczęście; Nos zagrany przez Marka Litewkę z pięknym wyrafinowaniem; Dziad - Kazimierza Borowca, który choć nędzarz i sługa, czuje się lepszym od Żyda; Ojciec Andrzej Buszewicza, okrutny w swoim patriarchalizmie... Jednak nie zdołam odnotować wszystkich. A przecież występują także: Maria Kościałkowska (Radczyni), Ewa Kolasińska (Klimina), Barbara Grabowska (Marysia), Jerzy Bińczycki (Wernyhora), Leszek Piskorz (Chochoł), Szymon Kuśmider (Kuba) oraz wielu innych artystów w conajmniej poprawnych rolach. To prawdziwa i niezwykła przyjemność patrzeć na solidną pracę trzydziestu dobrych aktorek i aktorów grających w jednym przedstawieniu.
Detale, szczegóły, role, epizody... Z nich - jak mozaika - składa się obraz społeczeństwa. Inny niż w poprzednich "Weselach" Andrzeja Wajdy, choć reżyser wielokrotnie nawiązuje do swoich dawnych fascynacji problemowych, a także inscenizacyjnych rozwiązań. Naturalistyczne "Wesele" z roku 1963 było rzeczą o inteligenckim chciejstwie, niemożności, braku kierunku, śmieszności chłopomanii. Jasiek był winien, bo się po prostu upił. - Film nosił piętno roku 1968, mówił więc o tragicznym podziale społeczeństwa, o żydowskim dramacie obcości, o zniewoleniu narodu przez czynniki geopolityczne. Naród był winien i nie był, bo "pod figurą ktosik stał", bo to przecież strzał kozacki (w scenie wyciętej przez cenzurę) był przyczyną stracenia Złotego Rogu. Obraz z roku 1991 jest chyba ciemniejszy. Jedynie kobiety utrzymane są w tonach jasnych: opiekuńcze, rozsądne, odważne, rozpaczliwie przywoływane na pomoc, silniejsze i mądrzejsze od mężczyzn, mają oparcie w swojej biologii i pewności rodzinnych wartości. Reszta jest ponura i właściwie beznadziejna. Sojusz plebejsko-inteligencki okazał się pozornym, fałszywym i należy już do przeszłości. Strzeliło i zgasło. To, co z niego zostało, jest tylko nawykiem, zużytym konwenansem. Inteligenckość nie budzi żadnego szacunku. Chłopska krzepa wywołuje strach, a nie podziw. "Kolorowość bajeczna" nikogo naprawdę nie obchodzi. Mitologizacja prostackiego plebejusza była naiwnym błędem.
Nie ma sprawiedliwych. Nie ma wspólnoty celu. Wyraźnie widać klasowe niechęci i prymitywne antysemickie reakcje. Ludzie są osobno. Inteligenci pogrążyli się w klęsce zmarnowanych nadziei, ze znużeniem mówią o polityce, o literaturze rozmawiają jak rzemieślnicy i wcale nie "lecą na lep poezji". Chłopi myślą o własnych, konkretnych sprawach. Złoty Róg ma dla Jaśka wartość materialną. Ten "bohater" chyba nawet nie wie, dlaczego w finale budzi uśpionych. Nad wszystkim unosi się klimat wielkiego zawodu i apatii. Chochoł siadł Jaśkowi na plecach i gniecie...
Winni są tylko swoi. Źli sąsiedzi już nie są powodem nieszczęścia: scena polskiego zdrajcy Braneckiego została zredukowana do jednej, wielokrotnie powtarzanej frazy - "pali pieniążek moskiewski". Zresztą, przeszłość też nie jest w tym przedstawieniu najważniejsza. Wajda w scenach ze Stańczykiem i Rycerzem Czarnym wykreślił duże fragmenty tekstu i umieścił pamięć o historii w dźwiękowym tle, w którym Stanisław Radwan, dokonawszy raz jeszcze kontaminacji narodowych melodii, zderzył "Bogarodzicę" oraz polonezy Chopina i Ogińskiego z groźnym tupotem tańczącego tłumu.
Przeszłość jest w tle, a przyszłość ciemna. W tym "Weselu" ważna jest przede wszystkim teraźniejszość, a mówiąc ściślej współczesność. Nasza teraźniejszość. Bo przecież tak surowego obrazu społeczeństwa, kreślonego często brutalną kreską, nie stworzyłby Wajda w roku 1980 ani - tym bardziej - w 1986, kiedy twierdził, że trzeba utrwalać "polskie stereotypy myślenia historii", żeby umocnić to co najważniejsze, czyli poczucie tożsamości narodowej. Takie "Wesele" mógł stworzyć Andrzej Wajda dzisiaj, w czasach niezgody i zagubienia wątku, coraz ostrzejszych politycznych podziałów, gry partykularnych interesów i rozpadu złudzeń o wspólnym kanonie wartości. Nie ma też powodu ukrywać, że "Wesele", wystawione przez Andrzeja Wajdę - człowieka politycznego, musi mieć charakter bolesnego autoobrachunku, że wyraża także nastroje, doświadczenia i niepokoje poważnej części polskiej inteligencji, chyba bardziej dla niej bolesne i gorzkie niż przegrana bitwa. To jest "Wesele" roku 1991. Odniesienia do współczesności są oczywiste, ale - w przeciwieństwie do "Antygony" stanu wojennego - nie mają one charakteru łatwych aktualizacji. Zresztą samo "Wesele" jest barometrem. O każdej porze wskazuje w Polsce pogodę. Ten barometr dzisiaj znowu gwałtownie opada.