Artykuły

"Mąż i żona" rozmawiają

Mija właśnie dziesięć lat od daty wydania zeszytu "Pamiętnika Teatralnego", w którym Bohdan Korzeniewski w szkicu pełnym mądrej zrzędności i dobrze uzasadnionej przekory wobec teatralnych nowinek rozprawiał się z reżyserską "twórczością spontaniczną". Negatywnym bohaterem tego tekstu było, jak wiadomo, głośne przedstawienie "Męża i żony"; przedstawienie pamiętne głównie dzięki użyciu w nim niekonwencjonalnych elementów dekoracji: wanien wypełnionych pianą przeciwpożarową. Podobnie oryginalne pomysły inscenizacyjne, przynajmniej w zastosowaniu do pisarstwa Fredry, nie pojawiały się na ogół od tamtego czasu, wolno więc przypuszczać, że profesorska reprymenda - wprawdzie spóźniona - przyniosła zamierzony przez autora skutek. Jakkolwiek by jednak było - wpływu krytyki na teatr także i w tym wypadku nie należy przeceniać - dowcipny ów szkic pozostaje w całości ważnym ostrzeżeniem przed niebezpieczeństwami wulgaryzacji na scenie klasyki narodowej, zawarte zaś w nim niektóre szczegółowe uwagi i obserwacje można z powodzeniem odnieść do spektakli fredrowskich także z lat ostatnich.

Ciągle bowiem nader często, by przytoczyć słowa Korzeniewskiego, "cechą uderzającą w przedstawieniu jest zupełne zaniechanie rozmowy. Wykonawcy rezygnują ze słowa jako środka porozumiewania się ludzi. Z sobą wykonują różne czynności (...) do widzów zaś przemawiają. Aż zdziwienie ogarnia na widok uporu, z jakim wyrzekają się swojej ludzkiej odrębności". Warto więc, sądzę, zwracać uwagę na spektakle, choćby i niedoskonałe, w których jednak deklamacyjno-pantomimiczny styl interpretowania Fredry nie obowiązuje; w których dialog nie jest serią minimonologów, lecz swobodną konwersacją między postaciami - zachowującymi swą ludzką odrębność. Tego rodzaju myślenie reżysera i aktorów dostrzegam w katowickiej inscenizacji "Męża i żony".

Przedstawienie Bogdana Toszy jest skromne, gra się je na Scenie Kameralnej Teatru im. Wyspiańskiego, dekoracje nie odbiegają od stereotypu. Aktorzy poruszają się w niewielkiej przestrzeni oddzielającej ustawione przeciwległe rzędy krzeseł. Wydawać by się mogło, że mała odległość między sceną i widownią skłoni reżysera do szukania form kontaktu z publicznością przed chwilą charakteryzowanych. Że będzie to zatem wspólna zabawa Fredrą albo okazja do kontemplowania urody Fredrowskiego wiersza, czyli popis recytatorski. Jest jednak inaczej. Widzowie odgrodzeni zostają od wnętrza pokoju w domu Hrabiego Wacława niewidzialnymi ścianami. Aktorzy bowiem prowadzą między sobą na scenie nieustanną autentyczną konwersację, jakby nie zważając na obecność publiczności.

Zasada jest prosta. Akcja daje impuls do rozmowy, rozmowa napędza akcję. Ale nie byle jaka rozmowa. Taka tylko, która nie wykrzywiając rytmu i melodii wiersza dba o swoją naturalność. Drobiazgowy realizm, troska o psychologiczną prawdę wymiany zdań między zdradzającymi się na przemian i doskonale kryjącymi się kochankami i małżonkami - oto zasadnicze źródło komizmu wykorzystywane w katowickim spektaklu. Komizm sączy się tu powoli, kropla po kropli, nie ma więc salw śmiechu na widowni, ale nie ma także aktorskich szarż. Są natomiast dwie godne wyróżnienia role. Marii Stokowskiej-Misiurkiewicz, która nie tylko znakomicie radzi sobie z podawaniem wiersza, ale także obdarza swą Elwirę ładnym timbrem głosu, urodą i bogactwem zawsze cieniowanych nastrojów. Oraz Aliny Chechelskiej-Płoskonki, inteligentnej Justysi, znającej doskonale wszystkie reguły gry, będącej ulubioną rozrywką jej państwa. Zabawny jest potrafiący zdobyć się na filozoficzną zadumę huzar-chudzielec, czyli Alfred Jerzego Głybina, w pamięci pozostaje też świetna krótka scena wściekłości Wacława - Jerzego Gniewkowskiego (niestety, czasem zamazującego tekst) - po niespodziewanym powrocie żony, oraz nieco przerysowany epizod starego Kamerdynera - Edwarda Skargi.

Bogdan Tosza umiejętnie rozplanowuje akcję w nietypowej przestrzeni, nadaje spektaklowi dobre tempo i atmosferę libertyńskiej gry w miłostki. Bez wątpienia patronuje jego przedsięwzięciu Boy-Żeleński ze swoją pochwałą frywolności wymierzona przeciw konwenansom. Ale zabawa towarzyska, którą zza przezroczystej ściany oglądają - a raczej: podglądają - widzowie, może zaprowadzić również do wniosków, które, jak sądzi Jarosław M. Rynkiewicz, przyprawiały w końcu o zły humor samego autora komedii. Bo nic w tym świecie trwałego. A rozmowa, wyodrębniając ludzi, jest tego fałszu zaufanym sługą.

Teatr im. Wyspiańskiego w Katowicach: "MĄŻ I ŻONA" Aleksandra Fredry. Reżyseria: Bogdan Tosza, scenografia: Maria Serafinowicz-Molska. Premiera 22 I 1987.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji