"Złodziej idealny"
PREMIERA otwierająca sezon na scenie kameralnej Teatru ,,Wybrzeże" w Sopocie jest niespodzianką, ale nie jest zaskoczeniem. Znając reżysera Stanisława Hebanowskiego można było się spodziewać, że w swojej pasji poszukiwacza w bogatych, jak się okazuje, archiwach literatury, znajdzie znowu coś, co stanie się kolejnym jego odkryciem. Tym odkryciem jest obecnie wczesna i prawie nie znana komedia Jarosława Iwaszkiewicza pt. "Złodziej idealny".
Sam autor uznał widocznie, że sztuka te, posługująca się co prawda znanym schematem konstrukcyjnym rodem z bulwarowej komedii salonowej, zbyt jest wymyślona, zbyt literacka, by zabawić publiczność. Odnosi się wrażenie, że to raczej sam autor chciał się zabawić, prowadząc pół żartem pół serio rozpisana na głosy rozmowę ze sobą samym. Niespodziewanie jednak postaci tej sztuki, tak umowne, nieprawdziwe w pierwszym akcie, w miarę rozwijania się akcji zaczynają żyć własnym życiem, a sztuka, zapomniano nawet przez samego autora, zyskuje walor utworu, który doskonałe sprawdza się na scenie.
Początkowo złodziej (gra go Wojciech Osełko) rozprawiający o problemach egzystencjalnych, wygłaszający wyrafinowane sądy na temat sztuki, wydaje się sztuczny, nieprzystawalny do realistycznej sytuacji, w której go poznajemy. Szybko jednak postać, wydawałoby się tak jednoznaczna, zaczyna urastać do miary symbolu, metafory. Staje się zjawą, upostaciowaną projekcją marzeń Laryssy (Małgorzata Ząbkowska), kobiety pięknej, nietuzinkowej, tęskniącej do wielkiej miłości. Jest kusicielem, demonem, Tristanem, kimś spoza uładzonego światka konwenansów, człowiekiem z "marginesu". Kimś, kogo nie przyjmuje się w dobrym towarzystwie, nie mieści się on bowiem w tym, co uświęcone zostało przyjętą a obowiązującą konwencja.
Im dalej w akcję, tym bardziej postać ta zyskuje na tajemniczości. Staje się jak gdyby emanacją tego, co w nas samych jest zwątpieniem, niepokojem, tęsknotą do tego, co nie znane, kuszące, a co na zewnątrz ujawnia się zaledwie mimowolnym gestem, spojrzeniem, nagłym zamyśleniem, które czasem zamącą wygładzoną powierzchnię życia.
Personifikacja trywialnej gładkości, pod którą jednak kryje się niepokojąca głębia, jest Plotyn (Florian Staniewski), typowy produkt tzw. środowiska. Wspaniale przystosowany, denerwująco paplający i zupełnie pozbawiony tego szóstego zmysłu, który każe przynajmniej milczeć taktownie wówczas, gdy sytuacja przerasta możliwości jego rozumienia.
Sztuka ta, to rozmyślania no temat marzenia i spełnienie. Autor rozważa, akie relacje zachodzą między rzeczywistością a tym, czego pragniemy, do czego tęsknimy. Wydaje się, że marzenie bez szansy na spełnienie to koszmar. Okazuje się jednak, że brak szansy to tylko alibi doskonałe, o czym przekonujemy się dopiero wówczas, gdy szansa taka pojawia się nagle. Wtedy dopiero czujemy siłę naszych przyzwyczajeń, silę nici, jakimi oplatała nas rzeczywistość. Zerwać je to znaczy stracić poczucie bezpieczeństwa, podjąć ryzyko zatracenia.
Kusząca, wabiąca perspektywa otwiera się jak otchłań, a może śmierć? - Dopiero, gdy nawiedza nas myśl o śmierci, zaczynamy żyć naprawdę - przekonuje nas autor ustami złodzieja. A jednak... ile przewagi daje nam w środowisku to cierpiętnicze piętno niespełnienia, które być może będzie nam odjęte, gdy pójdziemy za głosem instynktu...
Są to pytania wcale nie obce współczesnej widowni i niezwykle pojemne myślowo. Przedstawienie, które tym razem przywrócił scenie Stanisław Hebanowski nie jest jako ten zasuszony kwiat, wyjęty z kart zapomnianej księgi. Ono pulsuje życiem, jest nośne intelektualnie. Stanisław Hebanowski to cudowny animator, obdarzony wyrafinowanym smarem kolekcjonera. Wiadomo, z kolekcjonerstwem bywa różnie. Raz zdarzy się prawdziwy klejnot, czasem coś co urzeka wdziękiem minionych epok, mód, snobizmów, myśli, które wyblakły, ale cieszą zbieracza jako dokument czasu; zdarzy się też błyskotka bez większej wartości. Trudno przywrócić scenie twór bezkrwisty i nijaki. Nie dotyczy to w żadnym razie "Złodzieja doskonałego". Przeciwnie, przedstawienie to żyje i to nie tylko dzięki Iwaszkiewiczowi. Nieoczekiwanie mocną stroną tego przedstawienia jest aktorstwo. Wojciech Osełko jako złodziej (jeszcze niedawno uczeń Studium Aktorskiego przy Teatrze "Wybrzeże") to aktor obdarzony dużą intuicją. Potrafił stworzyć postać wieloznaczną, realną i odrealnioną zarazem, obdarzoną nieuchwytnym a przekonującym wdziękiem kusiciela. Małgorzata Ząbkowska jeszcze raz potwierdziła swój talent, kreując postać kobiety luksusowej jak kosztowny bibelot, a jednocześnie niepokojącej, obdarzonej tym szóstym zmysłem, który uwrażliwia ją na to, co głębinowe, nieuchwytne w otaczającym świecie. Tych dwoje decyduje o tym, że tekst sztuki nie został tylko odtworzony, ale stał się wiarygodny psychologicznie.
Pozostałe postaci grają zgodnie z założeniem autorskim. Kręcą się na powierzchni wokół tego zawirowania, ze względu na postać Laryssy, sami jednak trzymają się w bezpiecznej odległości, w sposób mniej lub bardziej świadomy jego głębi. Mimo zróżnicowania postaw, intelektu, należą oni bo wiem do świata powszechnie akceptowanej tzw. normalności. Najmniej przekonywająca była dla mnie rywalka Laryssy - Helenka (Alina Lipnicka), nieodłączny cień złodzieja. Jak na kobietę, która poszła za nim o nic nie pytając, idąc ślepo śladami swego mistrza i pana, w swej grze wydoje się zbyt konkretna, rzeczowa.
W sumie jednak przedstawienie udowodniło, że Hebanowski doskonale czuje tekst Iwaszkiewiczowski, że jest między nim o autorem pewne intelektualne pokrewieństwo. W utrzymaniu klimatu, oscylującego między realizmem a metaforą, pomógł mu scenograf (Anna Rachel-Koenig). Realia epoki, obrazy - symbole, o także otwierające się drzwi, poza którymi jest tylko ciemność, albo wejdzie się w nią idąc za głosem instynktu, albo zatrzyma na progu, w sposób dyskretny i lapidarny zarazem, podkreślają tę granice między bezpiecznym światłem a wabiącym cieniem.
Słyszałam zarzut, że wybór tej sztuki na pożegnalny benefis S. Hebanowskiego, który obchodzi właśnie 35-lecie pracy w teatrze, jest w obecnej sytuacji zbyt odległe od oczekiwań publiczności. Nie jestem pewna czy są sytuacje, w których problemy egzystencjalne tracą swoją aktualność. Może właśnie w chwili szczególnego poruszenia świadomości zbiorowej, one właśnie stają się ważne, choćby w czterech ścianach własnego domu. Dla mnie był to odpoczynek dla uszu, ale nie odpoczynek od myślenia. S. Hebanowski, a nie po raz pierwszy stwierdziłam to na własny użytek, należy do innej szkoły kulturowej - "Starej Szkoły" - jak to się zwykło określać. Erudyta, obdarzony prostotą - to osobowość, jakich spotka się dziś niewiele, a ich odejście jest zawsze niepowetowaną stratą. Widocznie są to odczucia powszechne, bo taki był właśnie sens pism, jakie z okazji benefisu nadesłali na ręce S. Hebanowskiego wojewoda gdański Jerzy Kołodziejski, prezes ZG SPATiF - Gustaw Holoubek i zespól Teatru "Wybrzeże". Kwiaty i długotrwałe oklaski, jakimi raczono reżysera i mistrza były wyrazem wielkiej sympatii dla tego, który swoją osobowością odcisnął trwały ślad w życiu teatralnym nie tylko Gdańska ale i kraju.
Dołączamy sie do tych gorących gratulacji.