Artykuły

Muza w glanach

Idę z daleka, nie wiem, z raju, czyli z piekła,/Błyskawic gradem/Drży ziemia, z której pochodzę,/We krwi brodzę,/ Nazywam się Konradem.

Po 30 latach od historycznej premiery niezapomniany, wysoki ton tego wyznania Konrada - Jerzego Treli jeszcze brzmi dalekim echem w sali Starego Teatru. W pamięci widzów, którzy mieli szczęście oglądać przedstawienie Konrada Swinarskiego. Na listopadowej widowni 2004, w ponad pół roku od premiery zrealizowanej przez Mikołaja Grabowskiego przeważa jednak młodzież. A i teatr już nie ten. I głęboka, niezamierzona na pewno przez reżysera - ironia bije z frazy Wyspiańskiego: "Chcesz tworzyć? Tworzę - teatr nowy".

W odremontowanej na "wysoki połysk" sali Starego - nowe są tylko te zewnętrzne oznaki świetności. Poniekąd to symboliczne dla całej polskiej rzeczywistości dzisiaj: coraz dostatniejsze, okazalsze są w III RP gmachy, coraz większa w nich bylejakość, mizeria funkcji, którym mają służyć. Wielka patiomkinowska wieś.

Mikołaj Grabowski nie jest 30-latkiem (r. 1946). Zapewne dlatego tak w nim buzuje potrzeba odmłodzenia, i siebie, i swojego teatru. Gdyby to "Wyzwolenie" przydarzyło się debiutantowi - można by machnąć ręką, jeszcze dojrzeje. Tu takiej nadziei nie ma.

Od pierwszej chwili, kiedy na scenę wchodzi Konrad (Oskar Hamerski) w brudno-niebieskim swetrze i złachanych dżinsach, a w ślad za nim

Muza (Anna Radwan) w bluzce ze szmateksu, spodniach i masywnych "glanach" - ma się poczucie brudu, tandety, przy pozorach odwołań -a to do prowincjonalnego teatrzyku studenckiego, a to może do słynnej recenzji Kotta Hamlet po XX Zjeździe. (Hamlet, przypominam, grał wówczas w obowiązkowym, egzystencjalistycznym czarnym swetrze). Od pierwszej sceny widać, że jest to próba w jakimś podrzędnym teatrze.

Wystawna jest tylko dekoracja - skośne wielkie lustro (teatr - zwierciadłem rzeczywistości, a jakże), przy którym przy stolikach garderób i lusterkach do charakteryzacji zasiadają aktorzy, z błazeńskim napięciem czekając - co też wyniknie z dialogu Konrad - Muza. A wyniknąć nic nie może, skoro Konrad, w tym wykonaniu - chłopak z blokowiska, swoją wielką kwestię otwarcia szemrze wpatrzony we własne tenisówki. Muza to jego kumpela z tej samej klatki. Pozostali, ubrani w podobne szmaty (nigdy jeszcze Barbara Hanicka takiej brzydoty kostiumów nie zaprezentowała) - należą do tego samego towarzystwa. Z wyjątkiem kilku "wapniaków": Karmazyn (Krzysztof Globisz) i Hołysz (Jan Peszek) noszą na codziennych ubraniach niedbale narzucone kostiumy z zakurzonej wypożyczalni teatralnej, podobnie Prymas (Jerzy Grałek), tyle że purpurowa szata na nim pozapinana, Kaznodzieja (Mieczysław Grąbka), imitujący nam w tym przedstawieniu ks. Rydzyka, paraduje w siwej koszuli z koloratką. A też i z gitarą, na której z towarzyszeniem źle zestrojonych głosów parokrotnie intonuje: "Do góry, bracia, do góry, gdzie orzeł ptak białopióry".

No więc taki jest obraz tej Polski współczesnej, wedle wskazówek Wyspiańskiego - Fidiasza, skrojony na miarę Grabowskiego - krawca. Hołysz z Karmazynem pląsają w rytm poloneza, akcentowany staccatowe (przyplątali się nie z tego widowiska, Hołysz, dla pełnej jasności - "boso-nóg"). Na scenie zjawi się jeszcze postać z teatru Kantora, z manekinem na plecach. Kim jest, nie mnie zgadywać, pewnie, w intencji Grabowskiego - to jeszcze jeden śmieć z wysypiska, jakie dziś po wielkim starym teatrze pozostało. Nie tylko tym z placu Szczepańskiego.

Akt II - rozmowa Konrada z Maskami, samo serce sensów u Wyspiańskiego - w tym przedstawieniu jest paradą zgrzebnych panów i pań - nie wiadomo po co zanudzających trochę już rozhisteryzowanego Konrada. Dla oddania "ruchu myśli" reżyserska niezawodna ręka coraz to przegania aktorów - a to jedni siadają na ławie przed kurtyną z lewej, potem, na zmianę - z prawej, aby wreszcie -uff! zniknąć. Wtedy, z głębi sceny wyłania się Dorota Segda, upozowana na Macierzyństwo Wyspiańskiego i w charakterze tym razem już nie Hestii (tak w programie), ale najwyraźniej Żony Poety liryzuje w pieśni "Bożego Narodzenia ta noc jest dla nas święta" (muzyka Stanisława Radwana). Obrazek wcale ładny (świadomie zapożyczony od Grzegorzewskiego?), małżeństwo Radwanów ocaliło tu własną teatralną skórę, niestety - tylko na chwilę. Za moment bowiem - już jako Hestia (z blokowiska) Segda rzuca się na Konrada, oplatając go, tramwajowym obyczajem młodzieży, nóżkami w pasie. Nad ich głowiętami płonie teatralna pochodnia. Ciemność, czyli kurtyna, zapada ponuro, jakby napisał Gałczyński.

W akcie III aktorami są: czerń, muzyka i serio jakiegoś dawnego teatru. Trójkątne wielkie lustro wzbogaciło się jaśniejącym czerwonymi światełkami krzyżem. Aktorzy w kościelnych ławkach, słowem: jesteśmy w Katedrze na Wawelu. Jednoskrzydle ułomna Harfiarka (Ewa Kaim) z jednej strony rampy, z drugiej taki sam anioł niecały intonują w głębokiej tonacji moll: Requiescat in pace. Muza w żałobną postać z Grottgera przeobrażona spoczywa na wieku trumny. Nad nimi (Muzą i trumną) wiodą spór Geniusz (Jan Frycz), u Grabowskiego tożsamy z Reżyserem, i Konrad. O sprawę wiadomą tym spośród widowni, którzy Wyzwolenie czytali. Jeszcze parę spłoszonych, niejasnych pytań od postaci w katedralnych ławkach i już wartko zmierzamy do finału. Gasną światła teatralne, Konrad nie chce zejść ze sceny, na próżno Muza, już na luzie, zaciągając się "szlugiem" perswaduje mu, że jest już po godzinach, i jeszcze się na domiar złego wplątał gość - znowu nie z tego przedstawienia: Stary Aktor (Jerzy Trela). Wielki monolog tej postaci, zawsze, jak historia teatru post-romantycznego długa, niezmiennie poruszający widownię do głębi, nawet w wykonaniu Treli brzmi głucho. Tak dalece teatralne bazgroły całej inscenizacji zamazały jego sens. To zresztą jedyne w spektaklu przesłanie z dalekiego brzegu, memento wielkości Starego Teatru, wypowiedziane w tonacji ściszonej goryczy. (Inna sprawa, po co jest potrzebne aktorowi-legendzie tego teatru uczestnictwo w karykaturze także i własnych najlepszych dokonań? Po co firmowanie skandalicznej szmiry: Radwanowi, Segdzie, Hanickiej? Czy etos zawodu już nie istnieje? Tylko "kasa" się liczy?)

Potem Konrad-Orestes pod lewą kulisą, oślepiany czy samoślepiający się, jest świadkiem wyłaniania się spod sceny postaci w czarnych trykotach, które, biegnąc baletowym truchtem za kulisy, imitują widzom Erynie. Ale nie Konrad i nie Erynie są tu naprawdę aktorami: jest nim Adagio z kwintetu Schuberta, uruchomione w tej scenie przez Stanisława Radwana jako nośnik (zastępczy) tragizmu. Powiem jak Prokesch: rzecz cała jednak kończy się optymistycznie. Reżyser - Frycz objawia nam, że przyjdą nowe Konrady. I światło, litościwie, naprawdę gaśnie na scenie.

Wstaję jak z koszmaru (młodzież w szatni przechwala się, że nie cały czas przespała) i zadaję sobie pytania: czy tym 20-latkom w ogóle jest jeszcze potrzebny Wyspiański i czy właśnie taki? Przekładano już Moliera na gwarę podhalańską, reżyser Grabowski teatralnym "pismem" swojego "Wyzwolenia" dowiódł, że świetnie opanował grypserę. Wystarczy teraz tylko nająć kogoś, kto by "Wyzwolenie" na grypserę językową przetłumaczył. Trochę rapu dodać, break dance'a. i hajda! na blokowiska....

I myśląc to, myślę: czy warto jeszcze chodzić do teatru i pisać o nim, czy mam prawo? 30 lat temu przeciwstawiając teatr Konrada Swinarskiego teatrowi Hanuszkiewicza rodem z hipermarketu - czy mogłam przypuszczać, że to właśnie duch Hanuszkiewicza, sprowadzony do całkowitego zeszmacenia wszelkich pojęć etycznych, artystycznych - zapanuje nad ukochaną sceną Swinarskiego, nad jego legendarnymi aktorami?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji