Artykuły

Pociąg do teatru

"Szalona lokomotywa" w reż. Jana Peszka i Michała Zadary w Nowym Teatrze w Słupsku. Recenzja Artura D. Liskowackiego w Teatrze.

Na pierwszą premierę w reaktywowanym po trzynastu latach teatrze w Słupsku wybrał Bogusław Semotiuk, pierwszy dyrektor Nowego Teatru, "Szaloną lokomotywę". Tłumacząc, że "Słupsk jest emocjonalnie związany z Witkacym", bo tu właśnie "jest największa w kraju kolekcja obrazów tego artysty" (cytat za programem). Jeśli kogoś te argumenty niezbyt przekonały (no, mimo wszystko, gdzie Słupsk, gdzie Witkacy? Waldorff - wielce dla kultury muzycznej Słupska zasłużony - to co innego!) - a o ile wiem, nie przekonały np. niektórych w samym Słupsku - było i metaforyczne do nich post scriptum - deklaracja "rozpędzenia kulturowej lokomotywy" w tym mieście. Zważywszy jednak na okoliczności, w których Semotiuk przejął słupski teatr - mówiąc najkrócej, acz wciąż w związku z tytułem premiery: wskoczył do niego prawie w biegu, tuż przed sezonem, a na dodatek trochę w efekcie rewolucji w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie, gdzie jeszcze wiosną był dyrektorem artystycznym - trudno było oczekiwać, by tak zaraz powstało tam naprawdę dobre przedstawienie sztuki Witkiewicza. I to tej akurat, cenionej przez specjalistów (np. Jana Błońskiego), ale - po późnym odkryciu jej francuskiego przekładu (oryginał zaginął) - na scenie obecnej rzadko. Głośno było chyba tylko o "Szalonej lokomotywie" Teatru STU, która w latach 70. przemknęła jako muzyczne widowisko, napędzane piosenkami Grechuty.

Bo też owa "sztuka bez tezy w dwóch aktach z epilogiem" nie poddaje się prostej teatralnej robocie. Miesza konwencje ze szczególną lekkością, a jest przy tym swego rodzaju kolekcją typowych dla Witkacego motywów i wątków. Metafizyczne głody zaszczepiono tu na dynamicznej strukturze opowieści (nie tylko z powodu narracji, ale i formy przypominającej ostatni akt, w którym już tylko spełnia się wszystko), a rzecz sprawia też wrażenie autoparodii: inteligentnej gry Witkacego w Witkacego. Prowadzić tę "Lokomotywę" trudno i dlatego, że - bądź co bądź - akcja dzieje się w pociągu mknącym ku zagładzie. Że niby od czego teatr, jeśli nie od sztuki iluzji? Fakt, ale tę - emocjonalną, nie optyczną - iluzję trzeba umieć stworzyć.

Nie będę więc krył, iż jechałem do Słupska (na wszelki wypadek samochodem, nie pociągiem) pełen obaw. Miałem moc życzliwości dla ludzi, którzy wzięli się za teatr w mieście, co już trochę o własnym teatrze zapomniał (przez 13 lat działała tylko scena impresaryjna), lecz skala trudności tej pierwszej inscenizacji wydawała mi się zbyt duża, aby się im udało. A co potem? Trzeba by pisać, że eksperyment - teatr: reaktywacja - zakończył się, jak dramat Witkacego, katastrofą? Tymczasem zaskoczenie. Na dzielonej z Państwową Orkiestrą Kameralną scenie - koczujący w adaptowanych dopiero pokojach tej instytucji i skrzyknięty ad hoc zespół (główne role przypadły w nim aktorom z Koszalina, którzy poszli za Semotiukiem, ale są i tutejsi oraz posiłki z Trójmiasta i scen amatorskich) stworzył żywy, wyrazisty spektakl, wobec którego zupełnie nie ma powodu stosować prowincjonalno-debiutanckiej taryfy ulgowej.

Kluczem powodzenia był tu rytm: słów, muzyki, wideo, ruchu. Rytm, który - dosłownie, bo od słowa "start!" wypowiedzianego przez obecną jawnie na scenie Annę Dec, inspicjentkę - zarazem organizuje spektakl (większość scen toczy się w tym właśnie, podawanym aktorom otwarcie - "10, 9, 8..." - tempie) i otwiera mu przestrzeń. W której metalowa, stojąca ukośnie w poprzek sceny konstrukcja, będąca imitacją lokomotywy z wagonami, i wyświetlane za nią - nie widoczki zaokienne, ale abstrakcyjne, dynamiczne projekcje wideo dają właśnie wrażenie ostrej jazdy (także w tym nowo-młodym, a bliskim Witkacowskiemu słyszeniu języka sensie). Nie dzięki jakiejś tam imitacji stukotu kół (tego nie ma!), a przez stworzenie teatralnego ekwiwalentu szybkości.

To szaleństwo, wpisane w poetykę widowiska (aktorzy, którzy z cyrkową zręcznością poruszają się po rurach i pokładach widmowej lokomotywy, ekstatyczny kontrabas, na którym gra od czasu do czasu Tengier - Marcel Wiercichowski, ekspresja - bo to w końcu ekspres - scen zbiorowych), wzięte jest jednak w nawias - czy raczej cudzysłów. Zdejmujący ze sztuki o opętanych żądzą ryzyka i samozniszczenia jej pastiszowo-komediową formę, żeby odsłonić pod nią zimną, mocną konstrukcję groteski. A budowana jest ona przez duet reżyserów, Peszka i Zadarę, tyleż w szerokim planie, co z precyzyjnie przygotowanych drobiazgów. Że wspomnę scenę, w której Zofia-Erna (Agnieszka Ćwik), ekscentryczna kochanka Tengiera-Trefaldiego, stojąc wobec grozy śmierci wpada w taką drżączkę, że stukanie jej obcasów (szpilki!) zmienia się w długie, wibrujące od napięć, irytujące, fascynujące staccato. W absolutnej poza tym ciszy, na co mniej odporni widzowie reagują nerwowym chichotem.

Robi też wrażenie czerwona sala w głębi sceny - pokój, który kończy gry wojenne bohaterów. Balangowe piekiełko, gdzie trafią w finale -po śmierci, po spektaklu? - i z ulgą zrzucą kolejne maski. Ważniejsze niż te, które spadły wcześniej: wiadomo wszak, że Tengier to nie maszynista, ale arcyłotr, palacz Mikołaj Wojtaszek to zbrodniarz Travaillac (Albert Osik), a pasażerowie to w końcu - i po prostu - my: "tak zwana ludzkość w obłędzie". Jest w tym, swoją drogą, mała perwersja, iż ten "przekrój społeczeństwa" - od konduktora przez paniusie

i szumowiny do żandarmów - gra zespół zebrany w tak awaryjno-pospiesznym trybie z tylu miast i scen (Semotiuk, wiadomo, dojeżdża z Łodzi).

Przedstawienie ma swoje wady. Dialogi brzmią pustawo, gdy zbyt serio, i mętnie, gdy nazbyt wesoło. Nie dość wygrano wątek erotyczny, będący żartem z brukowego (kolejowego?) romansu, ale i formą pościgu za spełnieniem metafizycznym. Bywa też, że rytm - na ogół mocno punktujący sceny - przesadnie naciągany do długich sekwencji zupełnego bezruchu, staje się manierą. Szalona lokomotywa ma jednak parę, co nie idzie w gwizdek. Śmieszna i straszna - jako pęd nasz współczesny, nieustanny i nie do wyhamowania, bez względu na przeczucia i "zwroty akcji", bohaterskie gesty i kabotyńskie deklaracje - rwie przed siebie z wdziękiem. A śmierć, którą funduje w nieodwracalnym finale - prowadzącym pociąg i pasażerom - ma ten sam smak, jaki mają codzienne porcje telewizyjnej makabry ze świata: smak nudy i jałowej powszedniości. Jest tak samo na niby, a przez to właśnie - coraz szybciej, prawdziwiej i bliżej nas.

Na zdjęciu scena ze spektaklu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji