Artykuły

Schulz zatupany

"Noc wielkiego sezonu" w reż. Krzysztof Babickiego w Teatrze im. Osterwy w Lublinie. Pisze Grzegorz Kondrasiuk w Lubelskm Informatorze Kulturalnym Zoom.

Są takie premiery w Teatrze im. Osterwy które pozostawiają po sobie jedynie nieodparte wrażenie, że teatr ten gra cały czas jedno, rozpisane na lata, przedstawienie. Że jego scenę na zawsze już opanowała wciąż ta sama grupa dziwacznych postaci, na tle której kilku śmiałków wytypowanych do "ról głównych" z lepszym lub gorszym skutkiem pracuje nad głębiami powierzonego tekstu. Pół biedy jeszcze, kiedy na pierwszym planie faktycznie są rzeczy do oglądania i do myślenia. Gorzej, kiedy dana sztuka ma tzw. "bohatera zbiorowego", a multiplikacja bytów nie przekłada się bynajmniej na rozmnożenie myśli i sensów.

W spektaklu "Noc wielkiego sezonu", czyli w najnowszej, schulzowskiej premierze w reżyserii Krzysztofa Babickiego ożywają chyba wszystkie stworzone przez pisarza "postacie". Artyści, z twórcą kostiumów Sławomirem Smolorzem łącznie, zadali sobie niemały trud, "wyciągając" z rozpasanej (jeśli chodzi o realizm) prozy Schulza wielość szczegółów, aby choć w stopniu minimalnym skonkretyzować i ucieleśnić jego oniryczne wizje. Zakończyło się dość smutno - powstała galeria typów i typków, machniętych grubą kreską, sprowadzonych do jednej cechy wyróżniającej, maszerujących karnie w tę i tamtą stronę. Są to mielizny banału, przy których schować się może flaubertowski "Słownik komunałów" (jak to szło? "Tłum - Zawsze pełen szlachetnych porywów", "Wilgoć - Przyczyna wszystkich chorób" itd.). Niewielka to przyjemność, przyznajcie Państwo sami, notoryczne słuchanie takich komunałów, jak i oglądanie całkiem zdolnych aktorów wykręcających się jednym i tym samym numerasem, raz sprawdzonym i kopiowanym do bólu patentem. I tak poprzez walory inscenizacji prześwieca, więcej nawet, bije po oczach nieznośna sztampa, a raczej dziesiątki sztamp, nieznośna łatwość, z którą zatupywani są Bogu ducha winni autorzy.

Pora to w końcu powiedzieć - niewielka scena gmachu przy ulicy Narutowicza jest notorycznie i bezsensownie przeładowana, dlatego niniejszym apeluję do włodarzy naszego miejskiego teatru - dajcie jej odpocząć! W tym tłoku ginie teatralne powietrze - coś, bez czego teatr staje się zwykłym dziwowiskiem, jałowym mnożeniem ruchomych obrazków. Oglądamy to samo co i rusz na scenie Teatru Muzycznego, chyba nie warto czerpać z tego wzorca? Wiem, wiem, już słyszę te wyjaśnienia, że są pewne, pozateatralne, nazwijmy rzeczy po imieniu - socjalne względy, które powodują, że obsady kolejnych sztuk puchną ponad miarę, a za największy sukces część lokalna prasa poczytuje fakt, gdy reżyserowi uda się obsadzić cały zespół Teatru im. Osterwy Oto dylemat - co jest dobre dla sztuki, niekoniecznie jest na rękę ludziom jej służącym.

To chyba właśnie presja tłumu (zawsze pełnego szlachetnych porywów) powoduje, że pierwszym momentem, kiedy odetchnąć można i na dobre usłyszeć Schulza, zasłuchać się w kadencje tej zadziwiającej prozy, jest scena zimowej zawiei. Krzysztof Olchawa (czyli Józef, traktowany jako porte parole autora) na krótką chwilę zostaje sam, w wirujących płatkach teatralnego śniegu, mężczyzna który intensywnością, barwą wspomnień wskrzesza dziecko zagubione w uliczkach Drohobycza, którym był niegdyś, którym wciąż tak naprawdę jest. Bo przecież ta autobiograficzno-fantasmagoryczna narracja zamknięta w dwóch niewielkich zbiorach opowiadań jest tragedią samotności, zapisem dramatycznych prób wydostawania się z pułapki własnej głowy. Tylko w tym jednym momencie, urywku zaledwie półtoragodzinnego przedstawienia, byłem w stanie uwierzyć, że wszystkie słowa wypowiadane przez aktorów napisał ten sam enigmatyczny gość, nauczyciel prac technicznych i rysunku, który poruszał się po mieście chyłkiem, przygarbiony, przemykając pod ścianami, a którego dziś czyta i próbuje zrozumieć połowa świata.

Od lat po świecie krąży opinia, że Schulz jest autorem kompletnie nieteatralnym. Argumenty na rzecz tego stanowiska rzeczowo przedstawił Jerzy Jarzębski. Rzecz ciekawa: jego szkic o "Schulzu (nie) teatralnym" zawiera proroczy opis inscenizacji Babickiego! Przytoczmy kilka fragmentów: Przyjęło się na potrzeby teatru ciąć teksty Schulza na kawałki i z tych skrawków montować jakieś sceniczne akcje. Tym, którzy znają oryginały, musiało się to wydawać procederem skandalicznym, ponieważ adaptator z reguły nie zdaje sobie sprawy z tego, jakie sensy swoim cięciem niszczy, jakie - nadzwyczaj, jak to u Schulza, precyzyjnie zbudowane - fabuły mityczne i ciągi motywacyjne przecina. Sceniczny montaż takich kawałków z reguły nie wnosił nic nowego do tekstu, wprost przeciwnie - doprowadzał do destrukcji i kakofonii to, co w prozie tworzy harmonię. () Dodatkową chorobą adaptacji było na domiar złego mieszanie biografii autora z historią jego bohatera, wskutek czego zamiast literatury karmiącej się odwiecznym, a więc w sumie optymistycznym i ocalającym mitem otrzymywaliśmy historie o schyłku świata kresowych Żydów i holocauście. Trudno bardziej minąć się z intencjami pisarza!

Adaptacji Babickiego na pewno nie da się zarzucić jednego: braku konsekwencji. Niejasne i płynne, wewnętrznie sprzeczne schulzowskie tematy w "Nocy wielkiego sezonu" zostały ociosane i uregulowane w jeden nurt. Schulz został tutaj przerobiony na katastrofistę, piewcę dwuznacznych uroków żydowskiej prowincji, do tego ze znacznym odchyłem erotycznym. W swojej twórczości przewidział Holocaust, za co otrzymał karę śmierci. Zagadką pozostaje, jak pogodzić z tym nadrzędnym przesłaniem nieco bardziej złożone od naiwnej "biografizacji" aspekty jego prozy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji