Artykuły

Próba wolności

Niemieckie miasteczko. Wczesna wiosna pamiętnego 1945 roku. Miasteczko jest puste, ewakuacja. Po ulicach snują się oswobodzeni z obozu oficerowie polscy. Zdziwaczali 66 miesiącami niewoli ludzie. To scena, na którą wprowadza Leon Kruczkowski bohaterów swej nowej sztuki.

Sytuacja pozwala ze szczególną ostrością wydobyć na plan pierwszy warstwę problemową utworu. Ludzie sztuki Kruczkowskiego bardzo długo żyli w akwarium oflagowej nudy, nędzy i cierpienia. Czekali. Wczesną wiosną 1945 przez bramę wyszli w wolność. Jest oczywiste już od początku utworu, że celem głównym autora nie było historyczne i obyczajowe studium dramatyczne "pierwszego dnia wolności" ludzi oswobodzonych z jakiegoś obozu. Celem głównym - jak sądzę - była konfrontacja wyobrażenia o wolności z życiem, z wypadkami rzeczywistymi. Pierwszy wolny krok nie jest przecież abstrakcją, ale zawsze krokiem w określonym kierunku. Za pierwszym krokiem następuje drugi, dziesiąty, czyste wyobrażenie wolności dobre jest w marzeniu, mało przydatne z sytuacją określoną, wymagającą konsekwencji. Wymagającą wyboru. Ludzie z obozu, i wymiecione przez ewakuację miasteczko, to dla autora przykład - dogodny - może nawet pretekst tylko. Problematyka zaś utworu zdecydowanie uniwersalna, tak samo "ważna" dla ludzi z roku 1945, jak dla ludzi z 1959, ważna dla każdego gwałtownego przejścia zza drutów jednego przymusu w świat innego przymusu, "przymusu" wolnego wyboru.

Czego chcą ludzie z obozu i co robią z nagle im zesłaną wolnością? Chcą jeść, spać, pić, chcą kobiet. Nie wszyscy chcą takiej tylko chwilowej, żywiołowej rekompensaty. Dla jednego z nich, zmarnowanego dziwaka Anzelma, nie obóz, ale powrót do domu i do odpowiedzialności za siebie i swoich jest koszmarem. To nie paradoks, obóz rzeczywiście "zwalniał" go od własnego losu, od zawiedzionych marzeń, od obowiązków codzienności. Inny z nich, Jan - zupełnie przeciwnie, pragnie wyciągnąć wszystkie moralne konsekwencje z "odzyskanego prawa wyboru". I tu następuje starcie z praktyką, zawiązuje się dramatyczny konflikt sztuki Kruczkowskiego. Właśnie Jan wziął pod opiekę rodzinę niemieckiego lekarza, który pozostał w miasteczku. Dla jednych Niemcy, obojętnie jacy, są tylko wrogami, dla innych jest raczej mało ważne i w tej sytuacji zwyczajne, że jakiś niemiecki lekarz, maniakalnie obowiązkowy, boi się o los dzieci, że ktoś tam zgwałci jego córkę... Inaczej Jan. On programowo wyłamuje się z solidarnej obojętności kolegów. Czynnie pomaga. Wczorajszym wrogom? Ludziom po prostu. Ale to Niemcy... "Świat, który stąd odszedł - mówi o niemieckim faszyzmie Inga - nie był moim światem, nienawidziłam go może tak samo, jak pan... A jednak on był mój. Mój. Zrozumiałam to, kiedy zostałam tu w ciemności sama, bezbronna". Zdanie Ingi ma sens ogólniejszy, niż charakterystyka nastroju jakiejś tam jednej dziewczyny z jakiegoś niemieckiego miasteczka. Człowiek jest sam i bezbronny bez swoich. Jan pomaga Niemcom (uczciwym i w danej chwili skrzywdzonym Niemcom), ale też w tamtej sytuacji odchodzi przez to od kolegów, łamie prawo grupy. Tak jest "sam i bezbronny". Okazuje to bardzo brutalnie dalszy rozwój sytuacji.

Siostra Ingi śpi z jednym z oflagowców. Wojenno-obyczajowy epizod. Między Janem i Ingą rozpoczyna się dziać coś znacznie poważniejszego. Nie sympatia, przeciwnie. Raczej przeczucie wielkiej, paskudnie skomplikowanej miłości. Autor nie poszedł dalej tym tropem - nie pokazał rozdwojenia między miłością i obowiązkiem, ani też sielankowo nie pobratał wczorajszych wrogów. Opuszczone miasteczko atakuje zabłąkana jednostka SS. Właśnie Inga spowodowała ten atak, czeka na "swoich". To właśnie Jan zastrzelił Ingę. Zginął Paweł który się chciał na Niemcach i życiu "odkuć" za lata niewoli. Paweł też miał swój "ideał" wolności - zupełnej samowoli, użycia maksymalnego osobistej wolności. Właśnie on zginął w obronie kolektywu. Michał pójdzie zdobyć Berlin. Anzelm spalił rękopisy pisanego przez lata oflagowej "wolności" dzieła. Kilka godzin strzelaniny, jedna brutalnie konkretna sytuacja kazała tym ludziom "odzyskać z powrotem solidarność". Wszystko stało się bardziej okrutne, bardziej prawdziwe. Wiele wie o wolności dziwak Anzelm, moralny sens prawa wolnego wyboru i odpowiedzialności za własne postępowanie drąży Jana. W jakże jednak małym stopniu ludzkie "wolne" myśli wytyczają ludzki los! Oto jest zabłąkany oddział faszystów, oto zabłąkana kula, oto konieczność szlusowania do "swoich" przeciw "obcym". Mocne prawo rzeczywistości trzyma nas na żelaznym łańcuchu.

Gdy kolega gratuluje Janowi celnego strzału, robi to "sztucznie, niezręcznie". Jan rzuca karabin na podłogę, nie jest triumfatorem, sztuka nie kończy się optymistycznym hurra. Kończy się decyzją wyboru - słuszną decyzją, bo w konkretnej sytuacji jedynie możliwą. "Pierwszy dzień wolności" ma zdecydowanie realistyczną intencję problemową, nie ma natomiast publicystycznie wybitnego morału problemowego, w ogóle nie ma publicystyki. Jest (aż chwilami nużąca) retoryka wewnętrznego sporu bohaterów, wtrącona, w zwyczajne rozmowy (jak bardzo we współczesnym, realistycznym teatrze brak starej konwencji monologu!) - jest przedłużająca się niepomiernie ekspozycja, główny problem wikła się w rozwidlenia i epizody (np. ogrodnik Grimm i stosunek jego nieobecnego syna do Ingi; np. trudne do rozstrzygnięcia pytanie, czy w ogóle rola Ingi jest poboczna, dokumentująca tylko konflikt, czy przeciwnie, to obok Jana centralna bohaterka utworu?). To ciężko i serio napisana sztuka. Bardzo serio. Bez ułatwień technicznych i bez wymijania wątpliwości. "Pierwszy dzień wolności", sztukę o konieczności wyboru, i o koniecznych warunkach wyboru, uważam za najważniejszy, najwięcej mówiący z dotąd napisanych dramatów Leona Kruczkowskiego. Dlatego, że w tej sztuce dochodzi do autentycznego, z sytuacji i konfliktu wynikłego wyboru. A to coś innego od przeprowadzonego apriorycznie wywodu ideowego!

Prapremiera "Pierwszego dnia" w Teatrze Współczesnym Erwina Axera jest robotą sceniczną wysokiej rangi. Axer należy do tych reżyserów, których trzeba szukać w przedstawieniu, nie lubi on kokietować efektami. Tym bardziej niepotrzebne było wysyłanie w swoim zastępstwie na scenę gromadki mundurowo przybranych maszynistów, z których jeden zapomniał widocznie o zapuszczeniu kurtyny. Jakaż tu funkcja tej "teatralizacji", czemu ona służy? Im bardziej sztuka Kruczkowskiego chodzi w warstwie retoryki dyskusyjnej o obyczajowego przedstawiania jednego jakiegoś wydarzenia tym bardziej potrzebuje ramy realistycznej, akcentowania aż brutalnego "prawdy" sytuacji. I to nie dla zachowania estetycznej proporcji, ale dla kontrastu między abstrakcją marzeń, "wolnych" myśli - a praktyczną możliwością i koniecznością działania. Słowo i myśl skrzydlate, ale prawdziwe zmęczenie, buty i poorane niewolą twarze, prawdziwa ewakuacyjna pustka miasteczka. Wiadomo, że wrażenie teatralne pustki, opuszczenia, niezwykłości takiego "pierwszego dnia wolnego" można zrobić na scenie na setki sposobów - najtrudniej bodaj przy pomocy pustki przedmiotowej i ubóstwa przestrzeni scenicznej, odrealnionej duchami maszynistów i takim operowaniem światła by podkreślić teatralną umowność zejść. Inscenizatora pobił w tym przedstawieniu na głowę reżyser. Reżyser pracujący subtelnie, precyzyjnie. Tak właśnie ostrożnie i rzadko szafujący efektami mocnymi, by robiły one należyte wrażenie.

Pierwsze wystawienie nowej sztuki Kruczkowskiego ma doskonała ekipę aktorską. Jana gra Tadeusz Łomnicki. Delikatnie gra, jego kreacja tak samo jest bogata psychologicznie, jak brak jej nieco zdecydowania, ale może dlatego właśnie finał wypadł mu tak dobrze. Z całym szacunkiem dla dyskusyjności i zawikłania spraw Jana - jednak za mało i z tekstu, i z roli Łomnickiego o tej postaci wiemy. Za mało jak na dramat, wymagający przecież mocniejszego konturu niż powieść. Aleksandra Śląska jest całkiem monumentalna w swej zajadłej, skrzywdzonej samotności. Przeciwnie niż w wypadku Łomnickiego, tu by się aż chciało pewnego złagodzenia rysunku, trochę akcentów przeciwnych w charakterystyce głównej, jakiegoś podkreślenia bezradnego liryzmu. Zupełnie to samo w wypadku roli Luzzi. Kalina Jędrusik-Dygat fenomenalnie "robi" zuchowatą, trochę bezczelną młodą facetkę - zgodnie zupełnie z rolą - ale gdybyż częściej pamiętała, że gra przecież jednocześnie rolę zalęknionego, zgubionego w życiu na smutno dorosłego dziecka. Ba, gdyby aktor tak świetny, jak Józef Kondrat, nie akcentował niemal wyłącznie dziwacznej nastrojowości roli Anzelma. Gdyby postawił sobie czasem zadanie "przeciwne" głównej charakterystyce (np. spokojną, zrównoważoną prostotę w postaci Anzelma)? Ba, gdyby. Nie żądajmy cudów od ludzi i tak doskonale wykonujących swe zadania. Ileż z postaci Hieronima, figury nie pierwszego przecież rzędu, wysnuł ludzkich prawd Kazimierz Rudzki! Kazimierz Rudzki właśnie, dzięki śledzienniczej sile komicznej - jest tak nieodparcie liryczny. I tragiczny. To aktor dla wielkich ról tragicznych, do takich ról, gdzie ma być nie szyk i teatralny efekt, ale po prostu tragizm. Kazimierz Rudzki cierpi chronicznie na brak banalności. Janusz Bylczyński bardzo sympatycznie (dosłownie też) potraktował rolę oficera Michała. Tadeusz Pluciński mniej przekonał do ludzkiej motywacji rolę oficera Pawła. Zbigniew Zapasiewicz (Karol) pewnie później od swych kolegów dostał oficerskie gwiazdki, ale brak rutyny nadrabiał gestem i gęstą miną. Opaliński z niezawodną precyzją demonstrował postać ogrodnika "Grimma", rolę skrzywdzonego służbisty. Doktora taktownie przekazał nam Stanisław Daczyński. Dekoracje smutne, puste, doskonale neutralne wobec wszystkich scenograficznych kierunków modnych u nas w latach ostatnich.

*) Leon Kruczkowski: "Pierwszy dzień wolności". Sztuka w 3 aktach. Reżyseria: Erwin Axer. Dekoracje i kostiumy: Wojciech Krakowski. Prapremiera w Warszawie, Teatr Współczesny, grudzień 1959 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji