Madame Sans-Gene w Gdyni
W nowym, imponującym budynku Teatru Muzycznego w Gdyni, i pod nową dyrekcją artystyczną, Jerzego Gruzy, obejrzałem u schyłku tego wspaniałego lata, co już mija, jeszcze jedną wersją "Madame Sans-Gene" Wiktoryna Sardou. To dziełko, żyjące sobie dobrze już blisko sto lat, ma w tym roku spore wzięcie w polskich teatrach, co wynika nie tyle z resentymentów napoleońskich, co niedostatków w komediowym repertuarze scen. Trafiło więc one i do Teatru Muzycznego w Gdyni, a wsparte ładną muzyką Stefana Kisielewskiego, dało okazję do wodewilowej zabawy. Ba, do wystawnego widowiska.
Jerzy Gruza, który reżyserował już w minionym sezonie tę sztukę w warszawskiej Komedii, zbudował tam kameralne przedstawienie na miarę owej ciasnej sceny, w Gdyni, zaś można powiedzieć, poszedł na całość. Wykorzystał mistrzowsko znakomite warunki teatru i młodego ansamblu chórzystów i tancerzy, wsparł się malowniczą scenografią Marka Lewandowskiego i stworzył spektakl imponujący dynamiką ruchu i plastycznością obrazów.
KILKADZIESIĄT lat temu widzowie i krytycy, zapominając o zabawie, frasowali się małym prawdopodobieństwem tej uroczej historyjki opisanej przez Sardou. Gdyby jednak Sardou przejął się prawdą historyczną nie stworzyłby komedii. O pięknej praczce-weredyczce i legendarnym Napoleonie. Jak powiadał jeden z naszych nieżyjących już klasyków Bonaparte w tej sztuce jest kukiełką, ozdobioną wstęgami i orderami, nie jest wielki, ale jest prawdziwy. Madame Sans-Gene nie jest prawdziwa, ale jest wielka.
I w tym duchu grała na gdyńskiej scenie pierwsza para wodewilu Lucyna Drywa i Józef Korzeniowski. Sławną zaś scenę spotkania w gabinecie Napoleona, kiedy to Kasia, to jest, chciałem powiedzieć księżna Gdańska, wypomina cesarzowi niegdysiejszy rachunek za koszule, rozegrali z huzarskim impetem, bez zwykłych w tej sytuacji roztkliwień sentymentalnych. Choć, ile trzeba, lirycznie.
Bo przypomnijmy, lub podpowiedzmy młodzieży, która jeszcze nie zaznajomiła się ze sztuką Sardou "Madame Sans-Gene" jest historią paryskiej praczki i Napoleona oraz tamtych legendarnych czasów, kiedy ludzie robili oszałamiające kariery.
Słowo oddajmy jeszcze błyskotliwie zagranej roli Eternela przez Krzysztofa Arsenowicza i pięknej Zdzisławie Specht ("Cesarzowa"). Jest to zresztą co się zowie przedstawienie zespołowe. Mieniące się dobrą robotą scenograficzną i urodą młodych chórzystów i tancerzy.
Nie miałem już okazji obejrzeć na tej samej scenie "Fachowców" Kofty i Friedmana. Była to już trzecia premiera Gruzy. Wszystkie przedstawienia idą przy bardzo dobrej frekwencji. Sam to sprawdziłem. Miło to stwierdzić i życzyć teatrowi dalszego powodzenia.
NA koniec rzecz ważna; ta sztuka została przerobiona przez Antoniego Marianowicza i Janusza Minkiewicza. W tej wersji podróżuje zresztą od wielu lat po polskich scenach. I właściwie trzeba powtórzyć za programem teatralnym w Gdyni, że "Madame Sans-Gene" napisali, według Wiktoryna Sardou Antoni Marianowicz i Janusz Minkiewicz. Niech będzie.