Dno cz. I
Kończą się piękne wakacje i obozy harcerskie. Wybuch drugiej wojny światowej zastaje mnie, jako 17-letniego chłopca, jeszcze przed maturą. Zostaję zmobilizowany. Wraz z wieloma kolegami mojej czwartej klasy gimnazjalnej dostaję karabin i jestem żołnierzem. Szybko zbliża się front niemiecki, trwają naloty. Padają bomby, padają ludzie, widzę pierwsze trupy. Nasz rzeszowski 17 pułk piechoty, duma niedużego miasteczka, jest od dawna w boju, a my, nieletni chłopcy z "przysposobienia wojskowego" w bluzach khaki, pełnimy służbę strzegąc mostów, dworców kolejowych i innych ważnych punktów w mieście przed dywersantami. Z tej odpowiedzialności jesteśmy dumni.
7 września z bronią w ręku i tajnymi papierami Rejonowej Komendy Uzupełnień ruszamy przez podgórski Dynów długim konwojem z Rzeszowa do Przemyśla. Oddział nasz składa się z około 70 ludzi i kilkunastu furmanek wyładowanych bronią. Nocą poruszamy się szybciej i w ten sposób unikamy bombardowań. Ale o zmierzchu bywamy często pod ostrzałem nacjonalistycznych band ukraińskich, musimy się ostrzeliwać i zmieniać zmęczone konie. Bombardowani za Przemyślem, nie jesteśmy rozbici, dobijamy koleją pod Gródek Jagielloński. Tu stoimy całymi godzinami w szczerym polu, atakowani przez niemieckie samoloty. Sypie się na łeb ziemia, ale żyjemy. Po kilku dniach docieramy do Lwowa. Miasto wyległo na ulice, ludność pomaga zmęczonym uciekinierom. Wśród tłumu są starcy, kobiety i dzieci. Dajcie nam wody - proszę. Każdy dzieli się z innymi czym może.
Płonie dworzec kolejowy. Czarny dym zasnuwa ulice, pali się znana wytwórnia wódek Baczewskiego. Miasto przygotowuje się do obrony dniem i nocą, ulica Gródecka jest rozkopana, przeciw czołgom wzniesiono okopy. Mieszkamy ze Zbyszkiem Bentkowskim w opuszczonych koszarach 40 pułku ułanów. Pomagamy w budowaniu barykad i w dowozie broni. Niemcy wzywają ludność do poddania się pod groźbą totalnego zniszczenia miasta, ale to nie skutkuje. Dają ultimatum, ale Lwów jest semper fidelis Polsce
i nadal walczy. Ludność cywilna, wezwana przez prezydenta Langera do opuszczenia miasta, udaje się na wędrówkę w nieznane. Razem ze Zbyszkiem decydujemy się na ucieczkę do Rumunii w celu prowadzenia dalszej walki. Idzie nas pięciu. Doświadczamy po drodze barbarzyńskich napadów, widzimy bezbronnych pomordowanych, których ciała leżą porzucone w przydrożnych rowach. To rezultat działań Ukraińców, którzy okazali w ten sposób bezwzględność i okrucieństwo także w stosunku do kobiet i dzieci. Pieszo wśród tłumów zmierzamy na południowy wschód. Dopiero na polecenie dowódcy jednostki pancernej, na wschodnich kresach Polski, tuż za Brzeżanami, musimy zdać broń. Małoletnich tu nie potrzebują. Być może jutro rozstrzygnie się tu bitwa straceńców. Piękni ludzie, ich twarze są poważne. Sytuacja ta zamyka nam drogę na Zaleszczyki. Jest słoneczny dzień 17 lub 18 września. "Nic tu po was, gówniarze" mówi sierżant, żegnając się z nami. Wracamy tą samą drogą do Lwowa, niepewni jutra. W mieście panuje cisza jak przed burzą, nie ma nalotów, umilkły niemieckie działa. Aż tu nagle po kilku dniach ciężkimi czołgami, pieszo i furmankami, przez cały długi dzień wkracza armia radziecka. Warkot motorów, szczęk żelastwa na brukach głuszy wszystko. Robi się gęsto od ludzi, miasto pełne obcych, głód coraz dotkliwiej wkrada się do domów. Zamknięte sklepy, ulicami chodzą tylko kobiety, jest godzina policyjna. Twarze obleka niepewność, strach czai się w oczach kobiet. Za dnia usuwamy barykady wzniesione niedawno, zmieniamy często noclegi, nie mamy domu ani miejsca stałego zamieszkania. Przygarnięty na dłużej w domku starszych ludzi przy ulicy Kulparkowskiej naprzeciw zakładu ludzi obłąkanych, pomagam państwu Wilimowskim. Dwóch synów mają na froncie. Jeden z nich był docentem na Politechnice, drugi, ranny w obronie Warszawy, leży tam w szpitalu. Nikt go nie może odwiedzić, granica podzieliła Polskę. Trudy września, października i listopada 1939 roku, a także obawa przed aresztowaniem, bo nie mam stałego miejsca zameldowania, każą mi wrócić do rodzinnego domu w Rzeszowie. Zbliża się sroga zima, granica jest pilnie strzeżona, przekraczam ją w listopadzie, na południe od Jarosławia. Przeprawiam się nocą, niepostrzeżony, przez San. Cały mokry i zziębnięty przedostaję się do Rzeszowa. Dom ojca i nieoczekiwana radość. Starszy brat Olek jest już w domu, o najstarszym Stanisławie brak wieści. Sytuacja w tak zwanej Generalnej Guberni nie zapowiada jeszcze terroru, ale nie pozwala na swobodne poruszanie się po mieście i kraju. Trzeba mieć kartę pracy, odpruć guziki gimnazjalisty. Dziś jestem na utrzymaniu ojca, ale co będzie jutro? Żyjemy ze skromnych zapasów i wyprzedaży. Wszystkiego zaczyna brakować. Nocami stoimy w kolejkach po chleb. Nagle 3 maja 1940 roku, w rocznicę narodowego święta, świtem, około 5-ej nad ranem, słychać łomot do domów. Żandarmi niemieccy aresztują młodzież gimnazjalną. Po dwóch tygodniach wszyscy zostają odtransportowani w niewiadomym kierunku. Rodzice poszukują śladów. Ich dzieci są w więzieniu tarnowskim. Po sześciu tygodniach pobytu w celach, 14 czerwca 1940 roku stają się pierwszym transportem polskich więźniów wywiezionych do KL Auschwitz. Nie było sądu, a jest kara za winy nie popełnione. W tej sytuacji znalazło się 758 ludzi.
W nocy z 2 na 3 maja 1940 roku ani mnie, ani brata nie było w domu. Spaliśmy na parceli ojca, w szopie z narzędziami. Omija nas aresztowanie, jesteśmy jeszcze uratowani. Ulice miasta pustoszeją. Strach pada na ludzi. Jesienią udaje mi się dostać pracę w dawniej polskich zakładach lotniczych, w charakterze brakarza. To chroni mnie przed wywozem na przymusowe roboty do Niemiec. W fabryce produkowane są podzespoły do samolotów, później wysyłane do montażu w Niemczech. Produkcja jest ściśle tajna. W tym czasie zdobywam zawód i coś więcej. Wciągam się w pracę konspiracyjną. Jestem łącznikiem, kolporterem ulotek w organizacji harcerskiej "Szare Szeregi". Wkrótce też zaczynam działać w Związku Walki Zbrojnej. Pseudonim: Esjot 25. Jest jesień 1940 roku. Dokonuję licznych sabotaży, niszczę cenne i potrzebne dla niemieckiej produkcji części, wynoszę z zakładu plany techniczne i rysunki. Wszystko co tajne staje się jawne dla naszej Organizacji. Ryzykując nie liczę się z możliwością kontroli przy bramie ani z niebezpieczeństwem złapania na gorącym uczynku. Codziennie przeszukują i niemal codziennie kogoś aresztują. Moim przełożonym w konspiracji jest starszy kolega gimnazjalny, Zdzich Koza z Załęża, on mnie instruuje i poucza. Przez kilka miesięcy dopisuje mi szczęście, jednakże ogarnia mnie niepokój, przeczucie czegoś, co ma nastąpić. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia 1940 roku zostaję wraz z innymi pracownikami zakładu wezwany do biura fabrycznego gestapo. Jest nas siedmiu, większość starszych ode mnie, ludzie żonaci, posiadający dzieci. Gestapowiec w czarnym mundurze, w koszuli koloru gliny wrzeszczy i gestykuluje. Przez tłumacza volksdeutscha dowiadujemy się, że nas wszystkich rozstrzela za sabotaż! Wszystkich!! Opuszcza mnie pewność siebie. "Proceder ten musi ustać!" - wrzeszczy, bo "i tak znajdzie sprawców". Na razie rozchodzimy się do pracy, z niepokojem, zrodzonym z wzajemnej podejrzliwości. Nawiązuję szybko kontakt z Kozą i oczekuję rady, decyzji. "Nie pomożemy, musisz radzić sobie sam" odpowiada mój zwierzchnik. "Nie mamy cię gdzie ukryć, brak jest pieniędzy, nie ma lewych papierów - rób co chcesz, musisz zniknąć, bo cię zwiną - a z tobą rozwalą innych". Wydoroślałem. Poczułem się odpowiedzialny nie tylko za swoje czyny, ale przede wszystkim za życie innych. Moja postawa stała się także zagrożeniem dla innych. Jestem spalony. Brak pieniędzy, brak właściwych dokumentów mnie nie odstrasza. Podejmuję decyzję. Uciekam na Węgry.
Jest styczeń 1941 roku. Uciekam. Nie sam, z Olkiem Naganowskim, synem polskiego legionisty, pułkownika z Grudziądza i Niemki z pochodzenia, która czując się Polką, zmuszana, nie podpisała reichslisty i wraz z całą rodziną została wyrzucona do Generalnej Guberni. Marzą nam się polskie legiony w Anglii czy gdzie indziej. Ucieczkę rozumiemy jako konieczność walki, która nie jest tylko sprawą dorosłych. Plan układamy trochę po harcersku, naiwnie. Gromadzimy z trudem pieniądze, zdobywamy kompas i stare mapy Słowacji i Węgier. Pewnego dnia, w drugiej połowie stycznia, bez uprzedzenia rodzin, w niedzielny słoneczny ranek, znikamy z domu. Wcześniej przysięgamy sobie z Olkiem Naganowskim uroczyście, że w żadnej sytuacji nikt z nas nie będzie miał pretensji do drugiego.
Pociągiem jedziemy z Rzeszowa przez Tarnów do Piwnicznej. W Tarnowie zdążyliśmy wysłuchać mszy świętej w intencji udanej eskapady. Wreszcie jesteśmy na stacji w Piwnicznej. Góry ośnieżone znaczą granicę między Polską a Słowacją. Nie wzbudzając podejrzeń straży granicznej, przedostajemy się na ścieżkę prowadzącą w góry, unikając przejścia przez wody Popradu. Tu oczekujemy zmierzchu. W ciemności skradamy się skrajem lasu. Jesteśmy w strefie zagrożenia, gdzie o tej porze strzela się bez ostrzeżenia. Oddalamy się od miasta, domostw, świateł i ludzi. Śnieżnym grzbietem gór przekraczamy granicę. Upewniają nas w tym słupki obłożone kamieniami. Jednak niebezpieczeństwo nie jest poza nami. Jesteśmy na terenie Słowacji, ale jeszcze w strefie granicznej. Tutaj panuje reżim faszystowskiego księdza Tiso. Górskimi ścieżkami, wzdłuż wijącego się Popradu i ciągle na południe, a zawsze nocą, omijamy słowackie patrole wojskowe. Za dnia drzemiemy skuleni w śniegu pod osłoną lasu. Nocujemy wśród grobów na cmentarzu w Spiskiej Nowej Wsi. Raz jeden udaje się nam przenocować w ciepłej chacie. Sprowadziła nas starowina, która napotkawszy dwóch zbiedzonych i zabłąkanych w górach, zawróciła ze ślepej drogi. Wysuszeni i syci czujemy się pod wiejską pierzyną bezpieczni. I tak po kilku dniach, z pomocą życzliwych ludzi, dowlekamy się do granicy węgierskiej. Teraz przymierzamy się do drugiego przekroczenia granicy. Słowacko-węgierskiej. Wszystko jest tu strzeżone i drogi, i mosty,
i dworce kolejowe. Wszędzie pełno wojska. Włóczą się tylko Cyganie. Wielokrotnie ratuje nas z opresji Olek, który zna perfekt niemiecki. Zagaduje mnie o byle co, pozując na Niemca. Raz nocujemy na stacji kolejowej, kiedy indziej w chłopskiej chacie, kawałek drogi odbywamy pociągiem, wreszcie klucząc zbliżamy się do rejonów górskich. Omijamy graniczne wioski, przy słabym świetle księżyca idziemy, zgodnie z kompasem, na południe. Wśród nocnej ciszy dochodzi nas wycie wilków. To nie przerażą, chociaż jedyną naszą bronią są scyzoryki i światło latarki elektrycznej. Opędzając się od groźnych i hałaśliwych psów z pobliskich osad wydostajemy się nad ranem na równą drogę oznakowaną w języku węgierskim. Chociaż napisów nie rozumiemy, radość nasza nie ma końca. Głośno cieszymy się z udanej wyprawy, tak dotychczas niepewnej. Nie czujemy zmęczenia, spieczonych gorączką warg, głodu ani pragnienia. Pogwizdując maszerujemy przed siebie, a księżyc dyktuje nam kierunek. Po chwili przed nami ukazuje się kilka zabudowań. Wokół nas wszystko śpi. Nie rozumiemy objaśnień na tablicach, mijamy je bezpieczni i pogodni. Nagle zatrzymują nas obce głosy. Słyszymy odbezpieczenia karabinu. Zatrzymujemy się niepewni. Z ciemności wyłania się dwóch żołnierzy, chyba węgierskich. Coś mówią, gestykulują i zagarniają nas niemal siłą do opodal stojącego budynku. To posterunek straży granicznej. Rozbudzony ze snu, niekompletnie ubrany komendant mówi coś do nas, chyba po słowacku. Trochę z tego rozumiemy. Wypytuje nas o dokumenty, których przecież nie mamy, celowo zniszczyliśmy je w Słowacji. Budzimy jego nieufność, pyta o cel naszej drogi. Początkowo jest zły, a potem bardziej przyjazny. Wyjaśniamy z trudem cel naszej drogi. Zyskujemy jego przychylność. Możemy iść spać. Jesteśmy też nakarmieni, możemy wysuszyć zdrożone buty. Wzbudzamy zainteresowanie innych żołnierzy, bo bez łączników, tak młodzi, dotarliśmy aż tutaj mimo silnej obstawy granicy. Znajdujemy się niedaleko miejscowości Szendró. Wydaje się, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby dostać się do obozów polskich żołnierzy koło Bu-
dapesztu, a stamtąd dalej do Jugosławii przez Grecję do Francji? A może i do Anglii? Jakież jest nasze rozczarowanie, kiedy po kilku dniach decyzją władz miejskich kierują nas z powrotem do granicy słowackiej. Mamy cholernego pecha. Co prawda nie oddano nas słowackiej żandarmerii, ale mamy zabroniony pobyt na Węgrzech. W międzyczasie odebrano nam mapy, rozbrojono ze scyzoryków, zniknął gdzieś kompas i latarki. Za to nasza torba pełna jest chleba i boczku. Starczy nam na kilka dni. Pod eskortą węgierskiej straży granicznej skradamy się na tajne miejsce przejścia na Słowację, skąd już nie ma powrotu na Węgry. Przechodzimy cicho niedużą rzeczkę i znikamy w krzakach po słowackiej stronie. W ciemnościach roztopili się węgierscy żołnierze. Mimo wszystko nie tracimy nadziei. Przeraża nas to, że możemy wpaść w ręce faszystów. Musimy koniecznie przedostać się z powrotem na Węgry! Ale aby ponownie przekroczyć granicę, musimy przejść kilka kilometrów. Choć mamy już dość licznych niebezpieczeństw, z których uszliśmy niemal cudem, zmęczeni wędrówką zbieramy ponownie siły. Coraz gęściej sypie nam śnieg w oczy i rozbiela góry, co utrudnia drogę. Jednak szczęśliwie omijamy pobliską wioskę, choć psy węszą za nami i naszczekują. Idąc pod wiatr szukamy schronienia w przydrożnych rowach. Nagle o kilka kroków od nas przechodzi słowacki patrol. Niepewni, zatrzymujemy się w krzakach, za chwilę przejście wydaje się już bezpieczne. Jest taka sama niedziela i tak ciemno, jak dwa tygodnie temu w Polsce. Już dwa tygodnie! Łapiemy oddech i ruszamy dalej. Nagle zza węgła chałupy, ni stąd ni zowąd, pojawiają się dwie uzbrojone postacie. Wpadamy wprost na nie. Zagadują nas o coś, pytają, my nie rozumiemy i tylko milczymy. Jeden podchodzi do nas ostrożnie, drugi trzyma na muszce karabinu. Oni też są zaskoczeni i zdenerwowani. Ale wiedzą co robić. Zapew-
ne nie jesteśmy jedynymi Polakami przekraczającymi nocą granicę. Kują nas łańcuchami, zamykają na kłódkę, bo kajdanków nie mają. Niewiele możemy im wyjaśnić, nie możemy się też bronić. Jesteśmy skuci i związani ze sobą. Zamurowało nas. Opadły nam skrzydła. Ta bezbronność przeraża i obezwładnia. Pierwszy raz w życiu mamy skute ręce. Brutalne traktowanie i groźby są dla nas czymś nowym i niespodziewanym. Odtąd, zawsze już skuci i wieloktrotnie przesłuchiwani przez żołdaków w różnych miejscowościach od Spiskiej Nowej Wsi począwszy, a na Preszowie i mniejszych więzieniach kończąc, musimy się słowackiej żandarmerii tłumaczyć z podejrzeń o szpiegostwo, o przynależność do wojskowej polskiej organizacji, o wielokrotne przekraczanie granicy. Źle jest z nami. Odsiadujemy kary w licznych, coraz gorszych aresztach. Coraz bardziej tracimy pewność siebie. Wrzuceni do zimnych lochów w Preszowie, w nie opalanych podczas mrozów celach, chorujemy z przeziębienia. Sypiamy w piwnicach na ziemi i bez koców. Boję się o zdrowie Olka. Jest wątły i coraz bardziej kaszle. Smutno patrzymy na siebie. Coraz częściej jesteśmy głodni.
Z początkiem marca 1941 roku zostajemy krótko ostrzyżeni i choć nie mamy jeszcze męskich zarostów - ogoleni. Tak odświętni, pod eskortą, opuszczamy więzienie pełne prostytutek, alkoholików i złodziei. Jedziemy pociągiem skuci. Ludzie przyglądają się nam ciekawie, wyczuwa się ich życzliwość. Dają nam papierosy, a nawet wciskają pieniądze. Wszystko to odbierają nam oprawcy. Nasz wygląd, sądzimy, robi na innych wrażenie. I tak po godzinie, może dwóch, jesteśmy dowiezieni do polskiej granicy. 13 marca 1941 roku kończę 19 lat. Pamiętam ten dzień śnieżnych roztopów, mój urodzinowy dzień. I w ten dzień właśnie jesteśmy przekazani w ręce niemieckiej straży granicznej, a następnie w łapy gestapo w Muszynie. Olek nadal choruje, ma gorączkę, zamyka się coraz bardziej w sobie, milczy. Teraz najbardziej mnie to dręczy. Nie mogę mu pomóc, a czekają nas przesłuchania gestapo. Zaczynam mieć wyrzuty sumienia, że go z sobą zabrałem. On ze smutnym uśmiechem pociesza mnie, że niczego nie żałuje, że przecież była to wspólna decyzja. Dobrze przynaj mniej, że razem jesteśmy w celi. Ale nie sami. Razem wśród przy-
padkowych ludzi. Wśród nas znajduje się samotny Żyd, złapany na próbie przekroczenia granicy. Jest tutaj od dwóch miesięcy. Chodzi po celi boso, ma odmrożone nogi. Zachowuje się jak obłąkany. Z nikim nie rozmawia, jest wychudzony i głodny. Nocą zja-
da własne ekstrementy. Jesteśmy przypadkową rodziną winnych i podejrzanych, politycznych i zwykłych przestępców, ludzi z wyrokami albo czekających na wyrok. Należymy do tych ostatnich. Bez kontaktu z domem, z bliskimi. Przesłuchania to osobny cyrk. Każde następne jest coraz trudniejsze. Pierwszy raz spotykamy się z metodami, o których się nam nie śniło. Bicie, kopanie gdzie popadnie, wymuszanie pałkami zeznań. I zawsze dwóch na jednego. Jesteśmy podejrzani o to, że jako kurierzy wojskowi już nie raz przekraczaliśmy granicę, a przyłapani dzisiaj musimy wydać tego, kto nas wysłał na Węgry. Nie możemy przekonać oprawców, że nie mamy powiązań konspiracyjnych. Nie wierzą. Jesteśmy perfidnie nękani przez tych, którzy lubią stosować tortury. Doznawane cierpienia zbliżają Olka i mnie coraz bardziej. Podczas przesłuchań pomaga oprawcom ukraiński tłumacz, płynnie mówiący po polsku, rosły i prymitywny mężczyzna o niskim czole, w wieku około trzydziestu lat. Fachowcy znają swój zawód i mają sposoby na wydobycie jakich chcą zeznań. Ale z nami im się to nie udaje, nie dostają od nas informacji, na jakich im zależy. Wszystko to musimy okupić biciem. Przesiadujemy godzinami w ciemnicy. Nie możemy się wysiusiać. Boimy się, że nas za to zatłuką. Czy to wszystko jest zemstą nadludzi? Parę miesięcy temu, w święto Bożego Narodzenia 1940 roku uciekła z tego więzienia grupa kurierów wojskowych, którzy zabrali ze sobą na Węgry wiele informacji cennych dla gestapo. Była to głośna afera w Muszynie. Nadal żyje nią całe więzienie. Zaufany strażnik więzienny zostaje rozstrzelany, bo dał się upić i okraść z kluczy. Różne są na ten temat opinie, nie wyjaśnione do dnia dzisiejszego. Konspirator czy ofiara własnej słabości i głupoty. Bohater czy sukinsyn. Historia tego nie wyjaśnia. W celi mamy konfidenta, który skrycie namawia nas na wspólną ucieczkę. Jest niby dezerterem z armii niemieckiej i za to siedzi, ale czy można mieć do niego zaufanie? Wiadomo przecież, że gdybyśmy stąd z nim uciekli, zdradziłby nas. Nie podtrzymujemy tematu i stronimy od niego. Zbliża się wiosna, a my nadal zza krat spoglądamy w niebo. Nachodzą nas różne myśli. Czy nas rozwalą, a może na zawsze już będziemy ofiarami więzień, staniemy się bohaterami własnych pomyłek. Okres pozbawienia wolności nieznośnie się wydłuża. Już od miesięcy nie wychodzimy na powietrze. Nie ma spacerów, a my przyzwyczajamy się do życiaw klatce. Niemcy odnoszą tymczasem sukcesy na wszystkich frontach. Olek czuje się lepiej. Sądu nikt z aresztowanych się nie spodziewa. Tu ogłasza się tylko wyroki albo wyprowadza nocą i skazuje na śmierć. Ślemy do domów grypsy przez więźniów karanych za drobne przestępstwa, mających w pracy kontakt ze światem zewnętrznym, ale listy nasze nie dochodzą. Rodzice w dalszym ciągu nie mają o nas żadnych wiadomości. Po miesięcznym pobycie w więzieniu w Muszynie transportują nas o świcie, kiedy miasto jeszcze śpi, w zamkniętych samochodach do więzienia w Nowym Sączu. Jest nas około czterdziestu. Wzajemnie się nie znamy, nie wiemy kto i za co, gdzie i kiedy został aresztowany. Podczas drogi, w obstawie żandarmów, siedzimy w kątach ciężarówki, niepewni tego, co się z nami stanie. Na jednym, długim łańcuchu związani szeregowo, wleczeni jesteśmy na duże podwórko więzienia w Nowym Sączu. Są to zabudowania starego klasztoru o grubych i wilgotnych murach. Personel szefa tutejszego gestapo, Hamana (znanego ze stosowania tortur), stanowią zaufani gestapowcy. Panuje na tym terenie stan wyjątkowy, zaostrzony ze względu na działające tu oddziały partyzanckie i przerzuty kurierów za granicę. W tym starym klasztorze, w jego wielkich celach siedzą również kobiety. W imię "nowego porządku" oprawcy codziennie wizytują cele; biją łańcuchami albo pękami kluczy po głowach. Większość więźniów jest karana za powiązania konspiracyjne tyczące ucieczek na Węgry. Wracają z gestapo po przesłuchaniach niepodobni do siebie. Jest wśród nas jeden milczący mężczyzna przywieziony z obozu w Oświęcimiu na konfrontację. Zapytywany nie odpowiada. Jego milczenie przeraża nas. Zamknięty w sobie, nie wie, jak bardzo chcemy zajrzeć w jego świat, który jutro może się stać naszym życiem. Po miesięcznym pobycie w nowosądeckim więzieniu, tak samo jak poprzednio, świtem, transportują nas do więzienia w Tarnowie. Niedaleka to droga, a więzienie wielkie. Ostrzyżono nam głowy do gołej skóry. Nie ma spacerów, nie otrzymujemy paczek. "Obcasik" chleba to całodzienna porcja. Mała chochelka "wasserzupki". Czujemy codzienny ubytek sił, głodujemy! W nadmiarze są tylko pluskwy i wszy. Gnieżdżą się w szczelinach ścian i łóżek. Łażą po suficie i lampach, spadają na nas nocą. Nadziewamy je na szpilki i pluskwy wyglądają jak szaszłyki. Tyle że śmierdzą, są niejadalne. Iskamy się i drapiemy się nieustannie. Nabieramy do siebie wzajemnego wstrętu. Nie mamy mydła, ręczników. Do łaźni wyprowadzają nas raz na dwa tygodnie. Ciurcze tu ledwie letnia woda i wszystko trwa minutę albo dwie. Wyglądamy jak szkielety. Za skromną porcję chleba sprzedaliśmy z Olkiem swoje wierzchnie okrycia. Głód ssie coraz bardziej, wzrok staje się mętny, ruchy powolne. Ciało wiotczeje. Liczę własne żebra. Nikt drugiego nie ogrzeje, brak już w nas ciepła. Żyjemy jak w letargu z ciągłym myśleniem o żarciu. Całymi dniami siedzimy nieruchomo pod ścianami. Wszelkie wysiłki powodują zawroty głowy i ciemność w oczach. Nie ma ruchu, porusza się tylko powolny cień na ścianie. On wyznacza porę posiłku, wszystko jest trwaniem w marazmie. Z jedynego sedesu w celi czerpiemy rękami wodę do picia. Opadając z sił jesteśmy świadomi, że potem gdzieś czeka nas ciężka fizyczna praca. Ważę już tylko 46 kilo, a jeszcze 4 miesiące temu ważyłem 78. Chora skóra obwisa, wydłużyły się dłonie i stopy, zgrubiały kolana. Jedynie w twarzach kolegów widzimy własny obraz. Tyle się w nas zmieniło, że nie pamiętamy własnych twarzy. Więzienie ożywia się o zmroku. Fruwają "koniki" za kratami okien. Są to grypsy podawane na sznurku w dół i na boki. Tak rozwija się poczta więzienna, która wielu ludziom ocaliła życie. Świtem 25 lipca 1941 roku w całym więzieniu panuje jakby trzęsienie ziemi. Wcześniej niż kiedykolwiek zerwano nas ze snu. Szczuci psami przez żandarmów, pędzeni, wkrótce znajdujemy się na dworcu kolejowym. Widnieje. Wpakowani do wagonów, jedziemy. Jest nas około 70-ciu, w większości ludzi starszych. Ośmiu, a może dziesięciu z nas ma na plecach kredą narysowaną gwiazdę. To Żydzi aresztowani wcześniej. Wyglądają na rzemieślników, trzymają się osobno, są milczący. Czy możemy przewidzieć nasz los? W godzinach popołudniowych pociąg się zatrzymuje. Z hałasem rozsuwają się drzwi wagonu, rozlegają się rozkazy... heraus - wysiadać!