Artykuły

Hanemann i przyległości

Hanemann Stefana Chwina porusza dramat Niemców wysiedlonych po wojnie z Freie Stadt Danzig, właściwie nieobecny w naszej literaturze, ale czyni to ze szczególnej perspektywy. Narratorem jest mężczyzna, który sam nie był świadkiem zagłady miasta, bowiem urodził się już w polskim Gdańsku, po katastrofie dawnego świata, który jego rodzice, podobnie jak miliony rodaków, dźwigali z ruin. Historię poprzednich mieszkańców swojego domu, ulicy, miasta narrator poznaje w trybie relata refero, poprzez opowieści bliskich, przypuszczenia i pogłoski usłyszane od sąsiadów czy plotki ludzi postronnych. Zatem ta relacja została przetworzona przez zbiorową i własną pamięć.

Zbyt wiele jest w tej powieści znaków zapytania, jawnie zaznaczanych form trybu przypuszczającego pochodzących od narratora, by całą zrekonstruowaną przez niego rzeczywistość przedwojennego Gdańska - wydobytą z ksiąg, map, gazet, antykwariatów i pchlich targów - wziąć za dobrą monetę. To znaczy uwierzyć, że jest to prawda unicestwionego miejsca; wszechwiedza opowiadacza jest jawnie i wielokrotnie kwestionowana. Podobnie status Hanemanna, bohatera skupiającego wątki opowiadania, pozostaje chwiejny. Jest on figurą tyleż rzeczywistą, co zmyśloną, pojawia się przeważnie w relacji osób, które go znały lub tylko o nim słyszały, albo we wspomnieniach narratora.

Wydarzeniem, ogniskującym losy wielu bohaterów, jest ucieczka Niemców z Gdańska w styczniu 1945 roku przed nadchodzącymi oddziałami Armii Czerwonej. Dla tysięcy z nich tragiczna, bo choć zdążyli -jak sąsiedzi bohatera, Walmannowie, z córeczkami - na statek do Hamburga, to po jego storpedowaniu przez radziecką łódź podwodną utopili się albo zamarzli w lodowatej wodzie. Hanemann nie zdążył na ten statek lub raczej nie chciał zdążyć. Było mu wszystko jedno, gdzie dopełni sięjego życie. Gdy inni próbowali je ratować, on pogrążał się w rozważaniach o samobójstwie. Dwa tygodnie przed wojną przeżył śmierć kochanej kobiety. Luiza Berger utopiła się w pobliżu mola w Glettkau, dziś Jelitkowie, wraz z pasażerami statku wycieczkowego, który zatonął w niejasnych okolicznościach, mających związek z samobójstwem członka załogi. Jej odejście pozostało dla bohatera tajemnicą, którą starał się rozwikłać na wiele sposobów, także poprzez literaturę. Często sięgał po listy Heinricha von Kleista, który, jak wiadomo, popełnił wraz z Henriettą Vogel samobójstwo nad berlińskim jeziorem Wansee. Pan J., polski znajomy, widząc na jego biurku otwarty tom Kleista, dopowiada historię samobójstwa polskiego malarza i filozofa, który na białoruskiej wsi, dzień po wkroczeniu wojsk radzieckich do Polski, popełnił samobójstwo. Życie żywi się literaturą tak samo, jak literatura życiem. Na rekonstrukcję prawdy historycznej nakłada się prawda literatury, podważając i uwznioślając ją jednocześnie. Literatura jest krainą mitu, nie rzeczywistość, zdaje się mówić autor. Kompozycja powieści, powtarzająca motyw samobójstwa, nadaje temu gestowi odmowy wiele znaczeń - kulturowych, egzystencjalnych, politycznych.

Rozważanie sensu ludzkiego życia stanowi treść biografii wewnętrznej niemieckiego lekarza, dla którego ciało ludzkie nie powinno mieć tajemnic, ale życie człowieka wciąż je skrywa. Zasadniczym pytaniem, jakie go stale dręczy, wydaje się to, które stawiał jego berliński profesor anatomii Ansen. "Naprawdę nie jest ważne pytanie, dlaczego ludzie odbierają sobie życie. Naprawdę ważne jest pytanie: dlaczego większość ludzi sobie życia nie odbiera. Bo to prawdziwy cud. Przecież życie jest nie do zniesienia." I dalej: "Każda cząsteczka naszego ciała w równej mierze chce żyć, co umrzeć. Każda! I cały czas stoimy na granicy. Jak na moście z jednego włosa. Wystarczy powiew". Kiedy życie naprawdę jest nie do zniesienia? Tego nie wiedzą najstarsi filozofowie.

Na scenie gdańskiego Teatru Wybrzeże, gdzie za sprawą Izabeli Cywińskiej, adaptatorki i reżysera, trafił Hanemann, te pytania pojawiają się, ale w bardzo dalekim tle. W procesie adaptacji, skupiającym kilka najważniejszych wątków, znikła niestety wielowarstwowa konstrukcja powieści. Nic nie pozostało z tych wszystkich wątpliwości, znaków zapytania, jakie podsuwa narratorowi niedokładna pamięć i niepełna wiedza, a autorowi świadomość konwencji powieści o małej ojczyźnie. Wszystko jest oczywiste, nawet za bardzo. Zamiast procesu odkrywania tajemniczej, pełnej sprzeczności biografii bohatera, z jakim zmaga się narrator, na scenie pozostały wydarzenia, w jakich brał udział. Działania aktorów zamiast ukazywać przeżycia postaci, ilustrują obrazki socjologiczne.

Jest dramat wypędzonych: przez scenę przechodzi grupka ludzi, jedni objuczeni wytartymi walizkami, inni ciągną powiązany sznurkami dobytek na rowerach albo wózkach. Na tle dramatu zbiorowego - dramat rodziny. W głębi sceny - horyzont zamyka fasada ogromnej kamienicy - pani Walmann (Joanna Bogacka), wybiera z szafy ubrania, z równo ułożonej bielizny kilka ręczników. Córeczki w ciepłych płaszczykach, mąż dopina walizki, ona okutana w dwa płaszcze - i już maszerują z innymi.

Następnie scena ulicznego handlu: biednie ubrani ludzie, na gazetach rozłożone świeczniki, talerzyki, filiżanki, Hanemann (Mirosław Baka) dostawia obok skrzynki jednej z handlarek srebrną cukiernicę. Przez scenę przebiegają bandyci, kradną i sprzedają kradzione. Jak na obraz powojennej nędzy trochę mało, nawet jeśli doliczyć późniejszą scenę cyrkowych popisów dzieci, zarabiających w ten sposób na kawałek chleba.

Chwilę później do domu Niemców wkraczają Polacy, niepewnie, z wahaniem, buty trzymają w rękach. Do szafy, z której przed chwilą pani Walmann wyjmowała swoje rzeczy, matka (Dorota Kolak) wkłada sweter z powstania, ręcznik z Nowogrodzkiej. Migawki, ale tu aktorstwo odrobinę lepsze, więc scena nawet przejmująca.

Najgorzej rzecz się ma z Hanemannem, aktor głównie siedzi pośrodku sceny w "dramatycznym zamyśleniu", z czego niewiele wynika. I wynikać nie może, bo reżyser, pozbawiwszy adaptację przewrotnej konstrukcji narracyjnej, nadała mu status postaci realnej, podczas gdy jest on kwintesencją tajemnicy, kimś, kogo poznać się nie da, kto istnieje tylko w wyobrażeniu innych. Za to jego "sekrety", owo stałe zastanawianie się nad śmiercią, niewyjaśnioną śmiercią narzeczonej, państwa Walmannów, siostry, nad samobójstwem Kleista, Witkacego, czyli filozoficzny lejtmotyw powieści wyparowały albo przemieniły się w banał.

Drugie nieszczęście scenicznego Hanemanna wynika z fatalnej konstrukcji przestrzeni. Małgorzata Szczęśniak jego pokój umieściła pośrodku sceny i otoczyła mieszkaniem rodziców narratora. Kuchnia, w której nagle pojawia się służąca Hanka, śpiewająca ukraińskie piosenki - po prawej, pokoje - w głębi. Wszyscy domownicy, by się do nich dostać, muszą przebiec prawie całe proscenium albo tył sceny, co przy bardzo oszczędnych dialogach nie pozwala stworzyć sensowego klimatu właściwie żadnej ze scen. To, co jest zaletą prozy Chwina, wywoływane z pamięci narratora-chłopca odkrywającego całą sensualność świata - meble i przedmioty, ich zmieniające się w różnych porach dnia barwy i kształty, owo skrzypienie starych szuflad, zapach węgla, kruchość porcelany, błysk wyczyszczonego srebra - nie znajduje na scenie żadnego ekwiwalentu. A mogłoby za sprawą scenografii i dobrze dobranych rekwizytów. Zatem to, co najbardziej dla przybyszów dotkliwe i bolesne: budowanie swojego nowego życia na materialnych śladach egzystencji wypędzonych - znikło.

Został patos scenicznych rozwiązań, jakaś nieznośna celebra gestów i zachowań, pozbawiona osadzenia w materii życia. Tę pompatyczność, poza sekwencją w wykonaniu Krzysztofa Gordona (Pana J.), opowiadającego o samobójstwie Witkacego, przełamują postacie dzieci. Pełen naiwnego wdzięku i prostoty mały chłopiec, przyszły narrator, dobrze sobie radzi zarówno w scenach z Hanemannem, gdy się uczy niemieckiego, jak i z Hanką oraz przygarniętym przez nią niemym chłopcem. Ale dzieci i zwierzęta na scenie to jakość, przy której blednie niemal każdy aktor.

Pierwszoplanową postacią staje się Hanka w bardzo krzykliwym i ekspresyjnym, a mało dramatycznym wykonaniu Katarzyny Figury. Gwiazda seksu w roli prostej Ukrainki - dobrze brzmi w reklamie, ale w tym przedstawieniu drażni, a co gorzej - umieszcza akcenty opowiadanej historii zupełnie inaczej, niż chciał autor. Sprawa jej samobójstwa, jak inne tajemnicza, staje się dość sentymentalną historią skrzywdzonej dziewczyny, która przygarnąwszy niemego chłopca, znajduje także wsparcie Hanemanna. Wprawdzie uratował ją przypadkiem, zamykając kurek z gazem, lecz dopiero gdy władze chciały odebrać jej chłopca, z którym oboje uczyli się porozumiewać za pomocą rąk (ładna scena i dobrze zagrana), poczuł się za ich los odpowiedzialny i razem odeszli.

Premiera Hanemanna zyskała dosyć niezwykłą oprawę, za co gratulacje powinien przyjąć krytyk i historyk teatru na dyrektorskim stanowisku - Maciej Nowak. Otóż odbyła się w dniu oddania do użytku wysłużonej widowni po generalnej przebudowie. Cała zaś uroczystość rozpoczęła się odsłonięciem w odnowionym foyer teatru tablicy, a mówiąc ściśle wielkiego kawałka blachy na kadłuby statków, w którym zostały wycięte nazwiska trzydziestu dziewięciu dyrektorów teatru, istniejącego przy Targu Węglowym, czyli przy Kohlenmarkt, od dwustu lat. Do 1945 na tablicy widnieją nazwiska Niemców z Alzacji, Prus Wschodnich i Wolnego Miasta Gdańska, później zaś nazwiska Polaków z Wielkopolski, Galicji, Lwowa i Warszawy. Owe nazwiska i daty uzmysławiać będą od tej pory widzom wyroki historii, niełatwe do oswojenia. Zarówno cierpienia wypędzonych Niemców, jak i wysiedlonych z Kresów Wschodnich Polaków dopiero po tylu latach przestają być tematem politycznie drażliwym. Nic więc dziwnego, że w uroczystości wzięli udział minister kultury oraz ambasador Niemiec, by symbolicznie pozszywać rozoraną przez wojnę przeszłość. Z tego punktu widzenia wybór pozycji na uroczystą premierę wyjątkowo trafny.

Historycy i badacze teatru na specjalnej sesji, kilka dni wcześniej, przypomnieli dzieje Teatru na Targu Węglowym, wybudowanego w pobliżu Zbrojowni i Katowni. Powstał z inicjatywy Jakuba Kabruna, kupca i miłośnika sztuki, z pochodzenia Szkota. Założył on w końcu osiemnastego wieku towarzystwo akcyjne, które postawiło sobie za cel zbudowanie nowego teatru, bowiem dawna drewniana Szkoła Fechtunku przy Dworze Miejskim, goszcząca wędrowne trupy, nie spełniała warunków przyzwoitego domu gry. Architekt Carl Samuel Held zaprojektował klasycystyczną budowlę, drewnianą, od zewnątrz obłożoną cegłą, której frontowa ściana ozdobiona była ryzalitem i czterokolumnowym portykiem zwieńczonym trójkątnym tympanonem. Fundamenty gmachu położono wiosną 1799 roku, a oddano go do użytku dwa lata później - 3 sierpnia 1801. Budynek teatru wieńczyła kryta drewnianymi łupkami kopuła, która mimo wielu remontów i przeróbek budynku trwale wrosła w pejzaż miasta. Na tyle trwale, że kiedy na tym samym miejscu stawiano w latach trzydziestych dwudziestego wieku nowy w zasadzie gmach, drewnianą konstrukcję zmieniono na żelazną, kopułę zachowano, tym razem była szklana. Z powodu charakterystycznej sylwetki budynek nazywany był "młynkiem do kawy" (Kaffenmuhle). "Kopulasty gmach był diabelnie podobny do niedorzecznie powiększonego, klasycystycznego młynka do kawy, chociaż przy gałce kopuły brakowało mu owej korbki, która byłaby nieodzowna, by w wypełnionym co wieczór do ostatniego miejsca przybytku muz i kultury zemleć na okropny śrut pięcioaktowy dramat wraz z aktorami, kulisami, suflerką, rekwizytami i mnóstwem kurtyn" - tak opisał w Blaszanym bębenku gmach teatru Gunter Grass.

Piszę o tym, ponieważ podczas powojennej odbudowy teatru - ponad dwa dziesięciolecia wypalone ruiny straszyły gdańszczan - wykorzystano elementy przedwojennej metalowej konstrukcji i odbudowano kopułę. Z tym że od dołu, czyli od strony sufitu widowni, nie było jej widać. Zasłonięto ją nowoczesną, na owe lata, konstrukcją z metalu i drewna, która przetrwała ponad trzy dziesięciolecia. Przy obecnym remoncie widowni kopuła ponownie została odkryta, nawiązując do najstarszych tradycji budynku. Rzadko się dziś zdarza, aby wydawanie pieniędzy, zwłaszcza publicznych, odbywało się z sensem. Zatem każdy krok w dobrym kierunku należy odnotować, a jeśli rzecz ma miejsce w kulturze, która podobno tylko zawadza budżetowi, tym bardziej nagłaśniać. Otóż projekt przebudowy gdańskiego teatru wyszedł spod ręki Stanisława Fiszera (we współpracy z Janem Raniszewskim), polskiego architekta, od czterdziestu lat zamieszkałego w Paryżu, który - co niezwykłe - to miasto buduje. Wygrał we Francji ponad czterdzieści konkursów architektonicznych, zbudował pięć teatrów, dziesiątki budynków użyteczności publicznej, w samym Paryżu - Archiwa Narodowe, Ambasadę Japonii, plac; w Warszawie zaprojektował piękny gmach giełdy. Przy tym jest absolwentem architektury Politechniki Gdańskiej, co tłumaczy, że budynek zwany przez gdańszczan akwarium, z powodu szklanego frontonu, szczytu elegancji w latach sześćdziesiątych, znów, na razie od środka, nawiązuje do swej długiej tradycji. Kiedy patrzymy na nowoczesne, wygodne (kosztem pierwszego balkonu widownia stała się rzeczywiście amfiteatralna) wnętrze gdańskiego teatru, serce się kraje na myśl, ile pieniędzy wpakowano w sen pijanego nuworysza, jakim jest kapiące złotem wnętrze odnowionego kilka lat temu Teatru Narodowego.

Mówi się, że idee wiszą w powietrzu albo chodzą po ludziach. Dwa tygodnie po premierze ukazały się w prasie omówienia najnowszej książki Guntera Grassa Pełzając rakiem (Im Krebsgang), poruszającej kwestię następstw przemilczania historii. Inaczej mówiąc, lewicowego tabu, ustanowionego przez liberalnych niemieckich intelektualistów, w tym samego noblistę, jakim była obłożona tragedia niemieckich ofiar wojny. Na pierwszym planie powieści jest to śmierć dziewięciu tysięcy uchodźców z Gdańska i Prus Wschodnich, znajdujących się na statku "Wilhelm Gustloff", storpedowanym w styczniu 1945 roku przez Rosjan na Bałtyku. Jednak nie sama tragedia zatopionych jest tematem książki, lecz wieloletnie milczenie o dwunastu milionach wypędzonych, zgwałconych, w tym dwóch milionach zabitych lub zaginionych. Milczenie pisarzy i intelektualistów dyktowane polityczną poprawnością, która nie pozwalała mówić o losie ofiar narodu przegranego, by nie wzniecać nastrojów odwetowych - na wschodzie i zachodzie Niemiec - doprowadziło do wypaczeń pamięci i fałszywej świadomości paru pokoleń Niemców.

Czytając te omówienia, nie sposób było nie pomyśleć o powieści Stefana Chwina, której bohater na ten zatopiony statek - występuje on tu pod nazwą "Friedrich Bernhoff" - nie wsiadł, tylko został w swoim mieście. Historia takich jak Hanemann uczciwych Niemców, zmielonych przez wojnę, nie jest tak spektakularna, jak los tysięcy kobiet i dzieci zamarzniętych w wodach Bałtyku, opisywany przez Grassa. Lecz nie przestaje być rozłożonym w czasie dramatem odrzucenia, utraty własnej tożsamości. To przecież kolejny, odmienny etap niemieckiej tragedii, zarysowanej przez polskiego pisarza. I pozostawionej nie tylko w aurze tajemnicy, ale w kręgu najważniejszych pytań egzystencjalnych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji